Wieczór w schronisku ma swój urok – stare, górskie czasopisma, długie rozmowy o życiu, stare zdjęcia i w ogóle… Tylko nasi zaprzyjaźnieni Holendrzy jakoś nie mieli nastroju na sentymenty. Rżnęli w kości aż miło!
Miejsca, które odwiedziliśmy lub widzieliśmy, mapa na bieżąco aktualizowana.
Pod ladą, w schronisku Tilisunahütte znaleźliśmy chyba ze trzy roczniki najpopularniejszego, niemieckiego magazynu górskiego Bergsteiger. No to się rozczytaliśmy, a raczej roz-oglądaliśmy. Szczerze mówiąc miałem pierwszy raz w ręce to czasopismo, a magazyn ma chyba z 70 lat i jest najbardziej popularnym pismem górskim w krajach niemieckojęzycznych. Co za zdjęcia! Fotografia górska nie jest moją mocną stroną (nie ma do niej cierpliwości), a po tym co zobaczyłem tym bardziej nie będzie mi dane.Co za pomysły, jakie miejsca, jakie światło. Lukas zainteresowany fotografią zaczął mnie wypytywać o różne tips&tricks dotyczące przygotowywania zdjęć. Ucięliśmy sobie więc dłuższą pogawędkę na temat magic hours, kadrowania, techniki HDR, używania photoshopa i górskich zdjęć reklamowych. Tymczasem, po kolacji, czas dłużył się i dłużył. Za oknem totalne mleko – chmury z dolin podeszły do góry. Nic nie było widać. Ustaliliśmy pobudkę na 7.00 i śniadanie na 7.30. I tyle na dziś. Zawinięci w ciepłe koce zasnęliśmy jak małe dzieci. Ciekawe jak jutro będziemy się czuć. Bo faktycznie, z dnia na dzień, długie wędrówki nie robią już na nas większego wrażenia. Nogi są mocne, kondycja lepsza. Tylko pogoda nie nadąża za nami 🙂
Ranek wita nas niesamowitym spektaklem światła, chmur, słońca… Za oknem schroniska dużo się dzieje, cały czas zmienia się aura, praktycznie co 10 minut. Po śniadaniu wyruszamy. Dziś czeka nas podobnie jak wczoraj ponad 20 kilometrowy szlak, z tym, że znacznie bardziej prosty. Ma być raczej płasko, a potem z kilometr w dół. Idziemy w kierunku niewielkiego, kamiennego domku na wzgórzu. Strasznie podoba mi się to miejsce. Niesamowicie malownicze, nie wiem czemu ale przypomina mi kadry z filmu „Kroniki portowe” (skądinąd piękna książka, nagrodzona Pulitzerem i niezły film z Kevinem Spaceyem). Dziwne tym bardziej, że „Kroniki” dzieją się gdzieś w Nowej Funlandii. Zatrzymuje się kilka razy, robię zdjęcia, czekam na odpowiednie światło, układ chmur. Hm… może jednak powinienem zająć się fotografią górską? Jakże to inne od fotografowania w mieście! Mnóstwo czasu, spokój, natura, cierpliwość. Pięknie tu jest. Wczorajszy dzień był jednym z najpiękniejszych w czasie całego naszego pobytu w Austrii. Na pewno przez pogodę, na pewno przez widoki i na pewno dlatego, że spędziliśmy noc w rewelacyjnym miejscu z świetnym klimatem. Wreszcie poczuliśmy te góry, ich ogrom, majestat. Może to i górnolotne, nadęte… ale tak było i już. Pojedziecie – zobaczycie.
Tymczasem idziemy wzdłuż wielkiego, białego, wapiennego masywu. Gdzieś po prawej ręce nikną Drei Türme – to prawdziwie magiczne miejsce! Aby nie być gołosłownym – zobaczcie filmy z zrealizowanego kilka lat temu, pionierskiego projektu „Vorarlberg von Oben”. Formuła podobna do tej, którą widzieliśmy w Mittersill – zdjęcia z lotu ptaka. Fenomenalnie to wszystko wygląda z tej perspektywy!
Tutaj film z naszym schroniskiem, jeziorem i doliną:
[pro-player width=’560 height=’349′ type=’video’]http://www.youtube.com/watch?v=ss6QiKieiSc[/pro-player]
I wspomniane Drei Türme:
[pro-player width=’560 height=’355′ type=’video’]http://www.youtube.com/watch?v=EEx7-KnQ9Dc[/pro-player]
Pogoda zaczyna się zmieniać, znów jest sporo chmur, momentami nic nie widać. Trawersujemy kilka wielkich, śnieżnych płatów i w końcu ponownie dochodzimy do granicy Austrii i Szwajcarii. Kolejne, półlegalne przekroczenie 🙂 Wracamy jednak do Austrii. W tym miejscu szlak jest bardzo wąski, przecina niewielką przełęcz, kiedyś postawiono tu… budkę celnika! Lukas opowiada nam, że jeszcze kilka lat temu siedział tu facet i sprawdzał turystom paszporty. Aż nie chce się wierzyć. Budka jest malutka, w środku miejsce na dwa krzesła i kozę, do ogrzania pomieszczenia. Tyle. A celnik siedział tu cały sezon. Po drodze będzie jeszcze jedna taka budka, przed przełęczą, z której ponownie wejdziemy do Szwajcarii. Pogoda psuje się na dobre, wielkie chmurzyska otaczają okoliczne masywy, zaczyna wiać bardzo zimny wiatr. Ubieramy się szybko i przyspieszamy kroku. Lukas przewidział dzisiejszy odcinek na jakieś 4 godziny marszu, na szczęście prawie w ogóle nie ma podejść, cały czas w miarę równo. Mijamy kolejną, nieco większą budkę celnika i wychodzimy na przełęcz na Plassegenpass.
Dalej trawersujemy wielki cyrk lodowcowy, po dość sypkiej skale trzeba iść uważnie więc rozmowy milkną. W dole przewalają się chmury. Nici z obiecanego widoku na masyw Silvretty. A tak chciałem chociaż rzutem oka wrócić pod Piz Buina.
Zobaczcie, tak wygląda „moja” góra:
[pro-player width=’560 height=’355′ type=’video’]http://www.youtube.com/watch?v=BilKrbDz-ak[/pro-player]
W końcu docieramy na Sarotlapass 2389 m n.p.m., ostatnie wysoko położone miejsce na trasie. Przed nami długie zejście aż do Gargellen na 1400 m. n.p.m., blisko kilometr w dół. Mgła robi się totalna, widok na 10 metrów do przodu, idziemy gęsiego, zejście jest dość strome. Ania i Lukas mają kije trekkingowe, ja nie używam bo fotografując zostawiłbym je po godzinie marszu, gdzieś po drodze. A poza tym nie lubię mieć zajętych rąk. Teraz płacę za to cenę – kilka poślizgów, podbramkowych sytuacji. W pewnym momencie – cud. Prawdziwy cud! W wielkiej masie chmur robi się niewielka luka, malutkie oczko, przez które widać pasmo Silvretty! Jak te góry wyglądają! Piękne, strzeliste, skaliste, wysokie na ponad 3 tysiące metrów. Boskie przedstawienie trwa może 30 sekund. Robię kilkanaście zdjęć. Wybieram to jedno. Udało się, chociaż tyle.
Na dzisiejszej trasie mamy okazję na geograficzną ściągawkę z pięter roślinności. Przechodzimy w zasadzie całą rozpiętość – od turni, przez alpejskie z murawami, subalpejskie z kosówką i alpejską różą, w końcu lasy i łąki. Idąc w dół czujemy jak zmienia się zapach powietrza. Z bezzapachowych, najwyższych partii docieramy do lasów i łąk pasterskich, pachnie na potęgę! Dookoła otacza nas mgła, nie pada ale wilgoć w powietrzu jest tak duża, że włosy są całkowicie mokre. W pewnym momencie słyszymy dzwonki krów, są coraz bliżej ale nic nie widać. Po chwili wręcz wpadamy na wielkie stado. Szerokim łukiem omijamy groźnie wyglądającego byczka. Kto tam wie co mu palnie do łba w taką mgłę. Zwłaszcza, że moje ubranie – czerwona kurtka – może być przez młokosa zrozumiane na opak… Teraz schodzimy przez las stromą ścieżką, która niedaleko grzmiących wodospadów zamienia się w szutrowy trakt – tak stromy, że nie da się iść prosto w dół, trzeba zakosami. Jeszcze tylko 20 min i docieramy do asfaltu.
Jesteśmy w Gargellen, niewielkiej wiosce w dolinie. Stad czeka nas jeszcze trasa do Schruns, autobusem. Do odjazdu pozostało 50 minut, szukamy więc jakiejś restauracji. W końcu ładujemy się do najbliższej, zamawiamy zupkę i piwko. Jak dobrze! Zwłaszcza, że za oknem rozpoczęła się regularna ulewa. Uff, udało nam się, wystarczyło wyjść 30 min później i zlałoby nas solidnie! Voralberg żegna nas w potokach deszczu. Czy to płacz?
Ania&Piotrek