Polska zimowa wyprawa na K2 z przełomu 2017 i 2018 roku była dla mnie pretekstem by pochylić się nad ostatnim, niezdobytym zimą ośmiotysięczniku. Mam dla Was fragmenty książki oraz godzinny audiobook.
Nim napisałem pierwsze słowo, nim zamknąłem kropką pierwsze zdanie i pierwszy akapit długo się zastanawiałem o czym chcę napisać. Bo czym była wyprawa na K2? Narodowym zrywem? Wydarzeniem sportowym? Lekiem na chore, polskie ambicje? Kolejnym krokiem by rozpalić ogień naszej narodowej dumy? A może było to wyzwanie, które każdy z członków ekspedycji nazywał inaczej? Miał własną motywację?
Zimowe K2 nie zaczęło się w grudniu 2017, zaczęło się znacznie wcześniej, gdzieś w latach dwudziestych XX wieku, kiedy to młodzi taternicy z Adamem Karpińskim na czele rzucili wyzwanie: Everest. A potem: K2. I tam właśnie zaczyna się moja opowieść.
“Wszystko za K2” to historia awansu pionowego polskich taterników. Tego pędu, by w świecie gór wysokich zostawić coś po sobie – mimo niesprzyjających okoliczności, mimo wojny, lat stalinizmu i kulejącej, polskiej gospodarki. To książka o zmianie, jaka zaszła pośród Lodowych Wojowników – “Chłopców Zawadowców” – jak mówiono o tych, którzy na zimowe ośmiotysięczniki chcieli wspinać się pod okiem “Lidera”, Andrzeja Zawady.
W końcu, książka ta jest historią wizji i marzenia, przykładem na to każde wyzwanie można zrealizować, wystarczy, że stoi za nim charyzmatyczny “dowódca” pokroju Zawady, Hajzera czy Wielickiego.
To książka słodko – gorzka, bo taki właśnie smak pojawia się gdy chce się pochylić nad obecną kondycją polskiego himalaizmu wysokościowego. Starałem się jednak słuchać głosu tych, którzy znają zimowe wspinanie od środka, i na podstawie tego co mówią i myślą wyciągać wnioski.
Anna Król z Big Book Cafe/Big Book Festival o książce:
[POSŁUCHAJ] Wszystko za K2. Ostatni atak Lodowych Wojowników.
I teraz, drogi czytelniku daję Ci alternatywę. Możesz odpalić sobie poniższy plik dzwiękowy i posłuchać jak pięknie Andrzej Mastalerz interpretuje mój tekst w cyklu Radiowej Jedynki “Lektury Jedynki”.
“Wszystko za K2. Ostatni atak Lodowych Wojowników” – kup książkę, sprawdź ceny – kliknij.
K2
Czytam o K2.
Strzępki historii.
Anegdoty, nieco faktów.
Kilka filmów, jakaś książka.
Mity. Mówią o niej „mordercza góra”. Zabójcza. I to, że K2 zimą Polacy chcieli zdobyć dwa razy. A Rosjanie tylko raz. Poza nimi w całej ponadsześćdziesięcioletniej historii wspinaczki na K2, jaka upłynęła od czasów pierwszego wejścia w 1954 roku, nikt więcej nawet nie próbował wejść na tę górę zimą. A taką Nanga Parbat usiłowano zdobyć zimą aż trzydzieści razy… Udało się dopiero w 2016 roku. Ale i tak można powiedzieć: do trzech razy (Polacy!) sztuka. To świetne hasło, takie podnoszące na duchu, zawierające życzenie sukcesu. Chociaż oficjalne hasło wyprawy brzmi „K2 dla Polaków”, uważam, że „do trzech razy sztuka” byłoby bardziej nośne. Lepiej wpisuje się w narodowy charakter wyprawy. W coś, co od kilku dekad stanowi naszą himalajską obsesję. Postawić polską stopę na wierzchołku K2.
Zimą.
Jak Amerykanie na Księżycu.
Wydaje się, że wiara i myślenie życzeniowe mają tutaj ogromne znaczenie. Andrzej „Zyga” Heinrich na zimowym Evereście w 1980 roku nie wierzył, że może osiągnąć szczyt. Zabrakło mu ostatniego składnika w przepisie na sukces.
Determinacji.
Paliwa najlepszych himalaistów. Tych, którzy marzą o tym, żeby być pierwszymi. Jak Kukuczka.
„Jurek był wspaniałym przyjacielem i najbardziej zdeterminowanym człowiekiem, jakiego znałem. Dobijał się do każdego szczytu tak długo, aż go zdobył. Albo zginął” – powiedział kiedyś o Kukuczce Ryszard Pawłowski. Ale tu kończy się miła rozmowa o liczbach, a zaczyna zimna statystyka, zmora himalaistów, także tych zdeterminowanych. Najwięcej ludzi zginęło, próbując wejść na Mount Everest lub schodząc z niego. Tyle że te 292 ofiary nie robią aż takiego wrażenia, gdy zestawić je z liczbą 4833 osób, które stanęły na Dachu Świata, i z jeszcze większą liczbą wejść – 8306. K2 ustępuje tylko Annapurnie – zginęło 61, a 191 stanęło na szczycie. Na K2 zginęły 83 osoby, a zdobyło je 355 śmiałków. Ale największe wrażenie robi tak zwany wskaźnik śmierci, który zgodnie z ostatnimi statystykami wynosi 26/100, co oznacza, że ginie na stokach K2 mniej więcej jedna osoba na cztery. Aż boję się pomyśleć, że ktoś chciałby tę statystykę przełożyć na trzynastoosobową polską zimową wyprawę. Albo skupił się na trzech najtragiczniejszych datach w historii zdobywania góry. W roku 1986 na jej stokach zginęło trzynaście osób. W roku 1995 góra zabrała siedmiu himalaistów. I w końcu rok 2008. Na szczycie stanęło osiemnaście osób, jedenaście zginęło w czasie zejścia. Od 1987 do 2016 roku było aż dwanaście lat, w czasie których nikt nie stanął na szczycie K2. W latach 2009–2016 górę zdobyto jedynie w 2011, 2012 i 2014 roku.
Dlaczego K2 zimą jest takie szczególne? Bo to ostatni ośmiotysięcznik niezdobyty o tej porze roku? To też. Można dodać, że jeszcze nikt na świecie nie stanął zimą na stokach tej góry powyżej 8000 metrów. To biała zimowa plama na mapie Karakorum. Nikt nie wie, jak wygląda piramida szczytowa w zimowej aurze. Nikt nie wie, jak wygląda droga powyżej Czarnej Piramidy, powyżej Ramienia, ile śniegu i lodu jest w słynącej z tragicznych statystyk Szyjce Butelki. (…)
OBSESJA
Obsesja Andrzeja Zawady na punkcie K2 zrodziła się z fascynacji górą. Nic dziwnego – masyw jest wybitny, piękna piramida wystaje przeszło pięćset metrów ponad okoliczne ośmiotysięczniki i działa na wyobraźnię. Od 1972 roku Zawada pisał do władz sportowych z prośbą o pozwolenie na organizację letniej wyprawy. Udało się latem 1976 roku. Zawada jednak nie pojechał, ekspedycję poprowadził Janusz Kurczab, który mocno zaangażował się w cały proces przygotowawczy. Anna Milewska, wspominając tamtą chwilę, przytacza rozmowę z Józefem Nyką, kronikarzem polskich wydarzeń górskich, który stwierdził, że „Zawada nie może być przecież wszędzie”. Wyprawa postawiła sobie trudny cel: poprowadzić nową drogę granią północno-wschodnią, bezskutecznie atakowaną przez ekspedycję Oscara Eckensteina z 1902 roku. Wziąwszy pod uwagę fakt, że K2 opierała się himalaistom przez poprzednie dwadzieścia dwa lata, polska wyprawa miała dokonać drugiego wejścia w historii. Szanse na udany atak przekreśliły warunki pogodowe (monsunowe śnieżyce raz po raz zasypywały obozy) i liczne problemy zdrowotne członków ekspedycji. Od 24 czerwca, gdy na lodowcu Godwin-Austen postawiono bazę, do założenia obozu szóstego, szturmowego, minęły blisko dwa miesiące. Mimo desperacji, dwóch ataków szczytowych (w pierwszym próbę podjął zespół Leszek Cichy i Jan Holnicki‑Szulc) i pokonania kluczowej trudności – lodowej bariery i pionowych skał – finalnie udało się osiągnąć 8400 metrów, zostało dwieście metrów do wierzchołka, bariera, która ze względu na splot wydarzeń okazała się nie do przebycia.
We wspomnieniach Janusz Kurczab tak podsumował pierwszą polską letnią próbę na K2: „Mogliśmy nie wiem jak przeklinać swojego pecha, te monsunowe śnieżyce, niweczące efekt naszej pracy, czy żałować postawienia sobie zbyt trudnego celu, ale zawsze w końcu budziła się refleksja: czym byłaby walka z przyrodą wysokich gór, czym byłby po prostu alpinizm bez tej niepewności w sprawie pogody, bez zagadek, jakie niosą niezwyciężone jeszcze urwiska?” (…)
Tymczasem w cieniu letnich prób na K2 Andrzej Zawada, niesiony na skrzydłach zimowego sukcesu na Evereście [w 1980 r., przyp. autora], szukał nowego zimowego celu. Bo jeśli Polakom nie udało się zdobyć K2 latem 1976 roku, nie udało się w roku 1982, to może… uda się zimą? Zawada budował front, dbał o to, by kolejne zimowe próby na ośmiotysięcznikach nie wymagały od niego aż takich nakładów pracy, perswazji, tłumaczenia i proszenia. Był synem dyplomaty i świetnie zdawał sobie sprawę, że sukces każdego przedsięwzięcia zależy od stworzenia wokół niego dobrego klimatu, że presja społeczna i opinia międzynarodowa – szczególnie w czasach komuny, gdy prężono muskuły na każdym z frontów bitwy „my kontra kapitalistyczny świat” – są idealnym kołem zamachowym do podejmowania decyzji. Także tych, które mogą się wydawać mało rozsądne. W głowie miał jedną myśl i jeden cel. W roku 1982 pisał o tym tak:
„Czas biegnie szybko. Już dwie zimy mijają od chwili, gdy 17 lutego 1980 r. Cichy i Wielicki wchodzą na szczyt Everestu. Wbrew obawom pesymistów okazało się, że idea zimowych wspinaczek w Himalajach wzbudza wielkie zainteresowanie w świecie alpinistycznym. Jeszcze trwała nasza wyprawa, kiedy inni składali podania o zimowe zezwolenia. Zaraz następnej zimy, w sezonie 1980/1981, dwie silne ekspedycje zaatakowały Everest: Japończycy pod wodzą sławnego Uemury chcieli powtórzyć nasze wejście drogą klasyczną, a Anglicy kierowani przez A. Rouse’a – wejść granią zachodnią, drogą Jugosłowian. Wtedy potwierdziły się jeszcze raz trudności zimowych warunków. Japończycy nie osiągnęli Przełęczy Południowej, a Anglicy ze swoimi obozami nie przekroczyli nawet 7000 m n.p.m. Nasze wejście nabrało tym samym dodatkowej wartości. Wyrazem tego było m.in. zaproszenie mnie z odczytami o zimowej wyprawie do Kanady i Anglii. W tej drugiej British Mountaineering Council zorganizował międzynarodowe sympozjum pod znamiennym tytułem «Nowe wymiary w alpinizmie». Miałem zaszczyt referować na nim problemy zimowych wspinaczek w Himalajach. Polacy stali się ekspertami w tej dziedzinie. To daje satysfakcję, ale i zobowiązuje. Mamy wielką szansę na kolejny sukces zimowy. Ale trzeba się spieszyć, gdyż konkurencja coraz to bardziej rozwija skrzydła. Tej zimy Everest atakują wyprawy japońska i francusko-szwajcarska (ta druga ścianą południowo-zachodnią), a trzy wyprawy japońskie skierowały się pod Manaslu i Dhaulagiri. (…)
Jak dotąd poza Everestem wszystkie ośmiotysięczniki czekają na zimowych zdobywców. Powinniśmy co rychlej zorganizować kolejną wyprawę na któryś z nich, nie wyłączając z planów drugiego szczytu świata, K2. Zdobyte już doświadczenie i zaprawiona zimą kadra dają nam przewagę nad innymi. Nie wolno nam tracić sił i środków na drugorzędne cele, jak to się dzieje obecnie. Nie mogliśmy odegrać aktywnej roli przy zdobywaniu głównych ośmiotysięczników latem, nie straćmy przynajmniej okazji zimą. Historia surowo by nas z tego rozliczyła. A czas ucieka…”(…)
PRÓBA
Po słodko-gorzkim polskim letnim sukcesie na K2 w 1986 roku Zawada złapał wiatr w żagle. Problemy, które uniemożliwiały mu organizację zimowej wyprawy na ten szczyt, zdawały się znikać. Bo w końcu miał już za sobą zimowy rekonesans, a PZA miał swojego wymarzonego Polaka na szczycie. Na dodatek Polakom poddały się inne zimowe szczyty: Manaslu, Dhaulagiri, Kanczendzonga, Annapurna. Zasiane przez Zawadę nasionko zimowego wspinania wykiełkowało i rozrosło się do rozmiarów potężnego drzewa. (…)
Andrzej Zawada miał świadomość, że to jest odpowiedni moment. Pozostało jedynie wywalczyć organizację zimowej wyprawy, do czego był potrzebny jeszcze jeden warunek – otwarcie Karakorum w sezonie zimowym przez rząd Pakistanu. Udało się przekonać Nepalczyków – uda się i Pakistańczyków. Zawada był dobrej myśli. (…)
Pozwolenie przyszło w marcu 1987 roku.(…) Kilka miesięcy po otrzymaniu pozwolenia podpisano pisma o wspólnej organizacji wyprawy z kanadyjską Fédération Québécoise de la Montagne, a po spotkaniu w Paryżu latem 1987 roku ustalono zasady udziału i partycypacji w kosztach wspinaczki Polaków, Kanadyjczyków i Brytyjczyków. Bo poziom wydatków przerósł nawet Kanadę. Brytyjczycy wnieśli ze sobą producenta ekwipunku, firmę Karrimor, i aż sto tysięcy funtów w sprzęcie. Himalaiści ubrani byli od stóp do głów w odzież jednej z najlepszych marek na świecie. Drzwi do pierwszej w historii zimowej ekspedycji na K2 stanęły otworem. (…)
Obóz pierwszy na Żebrze Abruzzów stanął na wysokości 6100 metrów już 5 stycznia. Ale akcja tylko z pozoru wydawała się szybka. Kolejny obóz, dwójkę, Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki postawili na wysokości 6700 metrów dopiero 29 stycznia. Wytrzymał jedną noc, zerwany przez szalejącą wichurę. Zawada narzekał, że mają tempo „jednego obozu na miesiąc” i że w ten sposób szanse na wejście są bardzo małe. Żebro Abruzzów było całkiem nieźle „olinowane”, zestawy lin z poprzednich wypraw wciąż tkwiły w ścianie, pozwalając wspinaczom na całkiem sprawne poruszanie się, pod warunkiem że huragan nie stwarzał dodatkowego zagrożenia. Zespół był bardzo silny, liczny, co dawało szanse na powtarzanie aklimatyzacyjnych wyjść do góry i podjęcie ataku szczytowego w sposób bezpieczny, ze wsparciem dodatkowych zespołów w niższych obozach. Potrzebowali tylko kilku dni dobrej pogody.(…)
Szczególna presja i ogromna chęć wykazania się ciążyły na zimowych zdobywcach Everestu – Wielickim i Cichym. Na początku marca ruszyli do góry, 2 marca na wysokości 7300 metrów, po pokonaniu Czarnej Piramidy, postawili obóz trzeci. Był tymczasowy, należało go przenieść wyżej, ale jego ustawienie dawało nadzieję, że się uda, że można. Druga para wspinaczy, Roger Mear i Jean-François Gagnon, dotarła do tymczasowego obozu trzeciego w następnych dniach. Po nocy w namiocie, odmrożeni, przerażeni, ewakuowali się. Ich powrót nie nastrajał optymizmem. Aleksander Lwow z goryczą wspominał kolejne i kolejne próby: „Zdobywanie K2 w zasadzie sprowadzało się do permanentnego przeczekiwania złej pogody. Wykazujące więcej heroizmu niż rozsądku próby kontynuowania akcji w takich warunkach przynosiły marny efekt. Już w połowie lutego stało się dla mnie jasne, że szansa na zdobycie góry gwałtownie maleje, zdążając do zera”– napisał w artykule Zwyciężyć znaczy… przeżyć, opublikowanym w krakowskim „Taterniczku”.
Nagranie radiowej rozmowy pomiędzy trójką i bazą: „No piekło, stary, nieprawdopodobne, stary” – mówi Eugeniusz Chrobak. „Nawet w tym skafandrze twoim ponabijany jest śnieg. Jest taka zawierucha i śnieżyca, jakiej jeszcze nie widziałem. Odbiór!”.
Kolejne nagranie: „Jest silny wiatr” – mówi Leszek Cichy. „Siedzimy w namiotach, w śpiworach, okutani wszystkim, co mamy. W namiocie są minus dwadzieścia cztery stopnie”. I kolejne: „Jestem we wszystkim ciepłym, co miałem do dyspozycji. Niestety, kamera jest jedną bryłą lodu” – mówi Chrobak. „Termometr minimalny dzisiaj rano pokazywał minus trzydzieści osiem stopni”.
Siedząca w bazie ekipa miała nietęgie miny. Baza zawsze rozleniwia, odbiera chęć wspinania. W bazie łatwiej mówi się: nie ma sensu, wracajmy. Kierownik Zawada zaklinał rzeczywistość.
„Ze zdziwieniem więc przysłuchiwałem się optymistycznym w tonie wypowiedziom lidera i niektórych kolegów, którzy uważali najwyraźniej, że możemy jeszcze wejść. Brak krytycyzmu w ocenie sytuacji doprowadził do wielu tragedii” – pisał Lwow w swoim artykule. „Mając za sobą piąte z kolei, znowu nieudane z powodu załamania się pogody wyjście na ścianę K2, wiedziałem, że nie ma już żadnych szans na zdobycie Góry Gór tej zimy. Był to 90. dzień wyprawy i 64. dzień pobytu w bazie” – pisał.(…)
CENA
Rok 2002 miał być zamknięciem projektu PZA „Zima 2000 –– 2002”, który rozpoczęto w roku olimpijskim 2000 zimową próbą zdobycia Makalu, a zakończyć planowano zimową wyprawą na K2 w ONZ-owskim Roku Gór 2002. Mimo że PZA planował wejście na inny zimowy szczyt – Sziszapangmę – wybrano właśnie K2, ponieważ na sponsorskim horyzoncie pojawiła się firma telekomunikacyjna Netia, która w dobie dzikiej telekomunikacyjnej konkurencji początków XXI wieku z himalaizmu zimowego postanowiła urządzić sobie marketingową katapultę. A z wyprawy – jedno z najbardziej spektakularnych medialnych show w historii wspinaczek wysokogórskich, z liczącą pięć osób ekipą telewizyjną nadającą z bazy i zewnętrzną firmą odpowiedzialną za organizację oraz oprawę medialną i marketingową. Skala finansowa i logistyczna akcji miała przyćmić wszystkie dotychczasowe ekspedycje organizowane przez Polaków w górach wysokich.
(…)W czasie poręczowania do obozu drugiego na 6500 metrów Wielicki, który kierował wyprawą i jednocześnie się wspinał, uległ wypadkowi: spadł dwa metry, raniąc łydkę ostrym czekanem. Zszedł do bazy. Dopiero dzień później, 21 stycznia, po dwunastu godzinach wspinaczki, Denis Urubko, Wasilij Piwcow i Ilias Tukhvatullin założyli prowizoryczny obóz drugi na wysokości około 6600 metrów.
„Pan Wielicki to jest prawdziwy polski graf” – skomentował wyczyny kierownika Denis Urubko. „Potrafi wbrew wszystkiemu dążyć do wyznaczonego celu. Ja jednak wolałbym, żeby kierował wyprawą z bazy, niż wsiadał na białego konia i wymachując szablą, prowadził armię”
Tymczasem Marcin Kaczkan i Piotr Morawski próbowali przestawić namiot obozu drugiego w dogodniejsze miejsce. Pogoda się załamała. Dopiero za drugim razem do dwójki doszli Darek Załuski z Maciejem Pawlikowskim. Rozbili namiot, położyli się spać. O północy obudziło ich wycie wiatru. Huragan.
Ubrali się w kombinezony, włożyli buty, raki, uprzęże. Czekali. Gotowi uciekać. Przerażeni. Związali się linami i przywiązali do skały. To na wypadek, gdyby wiatr chciał ich strząsnąć z lodowego cielska góry. W pewnym momencie oderwał zewnętrzne pałąki utrzymujące namiot, więc wspinacze zaparli się o skałę, trzymając namiot i siebie. Jeśli wichura zniszczyłaby ich prowizoryczny dom, szanse na przeżycie zmalałyby do zera. O świcie ewakuowali się, nie byli pewni, czy uda się wrócić do bazy, zwłaszcza że Pawlikowski częściowo oślepł. „Gdyby nie było lin poręczowych, odfrunęlibyśmy” – wspominał Darek Załuski. „Zejście było trudne. Najbardziej bałem się na polu lodowym nad obozem pierwszym, bo schodziliśmy pod obstrzałem lawin złożonych z grudek lodu i kamieni, które uderzały z ogromną siłą. Maciek dostał w głowę, aż go zamroczyło. Ma na szczęście tylko wielkiego guza. Zimowe K2 pokazało pazury” (…)
DOM
(…)Kiedyś mieszkało się w dwójkach, dziś dla komfortu i prywatności zamieszkali w pojedynczych „apartamentach”. Stanęły w pewnej odległości od mesy, po lewej, nieco dalej od namiotu kuchennego i tego z zaopatrzeniem. Najdalej od głównej części obozu namiot postawił Maciej Bedrejczuk, a potem śmiał się, że z jednej strony ma najlepszy prywatny widok na K2, ale z drugiej nie dochodzi do niego sygnał Wi‑Fi. Niektórzy obudowali namioty kamiennymi murkami, które wprawdzie chroniły nieco od wiatru, ale w czasie śnieżnych dni magazynowały śnieg tak, że trzeba było walczyć z zaspami. Dookoła namiotów ustawiono niebieskie beczki. To prywatne magazynki i „szafy”, wodo i wiatroszczelne schrony dla odzieży i tych rzeczy osobistych, którym temperatura poniżej trzydziestu stopni nie zaszkodzi.
Przedmioty wrażliwe trzeba trzymać w mesie albo zawijać w puchowy śpiwór, gdy opuszcza się namiot. Wielkość namiotu nie ma większego znaczenia dla temperatury w środku. Ta i tak spada w nocy do minus trzydziestu stopni. Gdy się wchodzi do środka, gdy człowiek wnosi nieco temperatury własnego ciała, odrobinę wzrasta. Na moment, a ten moment warto wykorzystać i szybko przygotować się do wejścia do śpiwora. Tu liczą się wyłącznie szybkość działania i logika rozmieszczenia w namiocie części garderoby. Trzeba szybko ściągnąć buty, rozpiąć śpiwór, rozebrać się – ale tylko trochę. Wyjąć botki z głównych butów i wrzucić je do śpiwora, położyć tuż obok pustą butelkę, a w mroźniejsze dni władować do środka jeszcze jedną, z ciepłą wodą. Po to, by zaraz po zamknięciu podwójnego suwaka ukryć się i czekać, aż woda i ciało rozgrzeją wnętrze, rozgrzeją powietrze między płatkami puchu i utworzona w ten sposób warstwa izolacyjna zacznie działać. Z kaptura śpiwora tworzy się niewielka okrągła studzienka, pozwalająca na swobodne oddychanie. Ale i tak najlepiej włożyć buffkę i oddychać przez tę dodatkową izolację. Wydychane powietrze w nocy tworzy biały osad szadzi, opatulający cienką powłoczką wszystko dookoła. Wstając rano, trzeba uważać, by nie zrzucić tej szadzi na gołe ciało, do śpiwora, na odzież, bo stopiona pod wpływem ciepła, wszystko zawilgoci.
Poranek to chwila wewnętrznej walki. Ja kontra chłód. Ciepły śpiwór kontra wychłodzone w prawie minus trzydziestu stopniach ubranie. Głód kontra gorące śniadanie w mesie. I kawa. Trzeba rozgrzać pastę do zębów, szczoteczkę, mydło albo wilgotne chusteczki do niemowlęcych pup. W namiocie wszystko zamarza, więc niezbędna jest przemyślana strategia, z czym się śpi, co przez noc można grzać własnym ciałem, co się chowa, przykrywa. Bo nie tylko nieostrożność lokatora, ale i wiatr potrafi zrzucić całą szadź ze ścianek namiotu, zasypać wnętrze równą białą warstwą. Potem trzeba to wszystko włożyć, zmrożone, a później wilgotne, bo stopione temperaturą własnego ciała. Brr (…)
RATUNEK
(..)– Kibicowaliście Mackiewiczowi?
– Obserwowaliśmy ich z bazy, mieliśmy świetny internet, śledziliśmy ich atak szczytowy. Było powiedziane, że następnego dnia będą próbowali wejść, więc czekaliśmy. Trochę się to przedłużało… – Jarosław Botor zamyśla się na chwilę. – Dwudziestego szóstego stycznia, jakoś tak koło dziewiątej rano, przyszedłem do mesy i Krzysiek Wielicki mówi, że mają problem. Że coś jest nie tak na Nandze. Że chyba będzie potrzebna pomoc.
– Jak zareagowaliście?
– Od razu rozmawialiśmy na ten temat i padła jednogłośna deklaracja, że jeśli my siedzimy tutaj, a tam nie ma kto im pomóc, to jesteśmy gotowi. Wówczas nie wiedzieliśmy jeszcze, na jakim oni są etapie, na ile to poważne. Ale przy śniadaniu wszyscy zadeklarowali, żeby tam lecieć, pod Nanga Parbat – potwierdza. Mówi bez szczególnej egzaltacji, tak jakby ratowanie ludzi w potrzebie było czymś normalnym, a narażanie własnego życia dla kogoś – elementem codzienności.
– Szybko okazało się, że Elisabeth jest z Tomkiem w szczelinie, wysoko, a Tomek nic nie widzi. No to już wiedzieliśmy, że temat jest poważniejszy. Wszystko stało się nagle bardzo poważne.
– Myśleliście nad jakąś strategią?
– Mieliśmy wielki dylemat. Wiedzieliśmy, że jak polecimy już, teraz, to może uda się go stamtąd ściągnąć. Bo mamy dwa dni zapasu do załamania pogody.
– Planowaliście desant, wysoko? – Tak, widzieliśmy lądowisko, pakistańscy wspinacze przesłali nam zdjęcia. Na 6100 – 6200 metrach było siodełko, na którym helikopter mógłby nas zostawić, mógłby tam wylądować. Zrzucić nas i sprzęt, to samo, co zrobił potem na 4800 metrach.
– Ale helikopter nie przyleciał tego samego dnia. – Nie.
– A gdyby przyleciał?
– To wówczas mielibyśmy dodatkowy dzień na akcję górską, na dodatkowe scenariusze. Po drodze udałoby się zebrać Eli, wówczas była gdzieś na 6400 metrach. Chłopcy sprowadziliby ją niżej, a śmigłowiec by ją podebrał. I ruszyliby po Tomka.
– Jak by ją podebrał?
– Przygotowaliśmy się do tego. Poprosiliśmy, żeby do helikopterów założono specjalny hak do zaczepu linowego. Założyli, wszystko było gotowe. Helikopter by do niej podleciał, podalibyśmy jej linę, dopięłaby się do niej za uprząż. No i w dół. Tak kiedyś robiono w Himalajach na 7300 metrach –opowiada, na stole w charakterystyczny sposób dzieli przestrzeń, krawędziami dłoni zaznacza kwadraty, sekcje, odcinki, tak jakby próbował skwantyfikować to wszystko, co planowali zrobić, zabrać. Przypatruję się im, są delikatne, zadbane, dłonie lekarza, a nie twardego himalaisty, steranego walką z mrozem, szorstką liną.
Nagranie Denisa Urubki. Dolina, w tle ośnieżone góry, po prawej hangary lotnicze. Przed kamerą stoi Adam Bielecki. Zza kaptura, zza maski na twarzy widać tylko oczy, wąskie zmrużone szparki.
– Czekamy na helikopter dla Tomka. Mamy nadzieję, że piloci wyrzucą nas na 6500 metrach, żebyśmy mogli pomóc Elisabeth Revol – mówi. – Mamy nadzieję, że też Tomkowi Mackiewiczowi. Ale on jest bardzo wysoko. – Ruch ramion, gest niepewności.
– Zobaczymy. Kolejne ujęcie, wnętrze helikoptera. Ciasno. Dwóch ratowników, dwóch członków załogi z maskami tlenowymi na twarzach. Kaski na głowach, zapięte pod szyję kurtki puchowe. Lecą. Gotowi.
– Ale nie polecieliście na 6200 metrów…
– Nie polecieliśmy.
– Dlaczego?
– Nie wiem… Trudno mi powiedzieć, nie znaliśmy ich procedur. Założyli ten hak, ale nas wysadzili na około 4800 metrach w obozie pierwszym. Do zachodu słońca było jeszcze z pół godziny. Mieli trochę trudności z wylądowaniem, ale nie do przesady. Nie wiało, wówczas było jeszcze bardzo dobrze. –
Grymas na twarzy.
– Nie mogliście do nich zadzwonić? Połączyć się radiem?
– Nie mieliśmy z nimi łączności, nie wiedzieliśmy, czy po nas przylecą.
– I co postanowiliście?
– Ze scenariuszy, które wcześniej stworzyliśmy, pozostał więc jeden: akcja od dołu, od początku ściany. Byliśmy na to przygotowani, na dwa dni działalności górskiej. W ten dzień, gdy nie przyleciały śmigłowce, mieliśmy trochę czasu, więc zastanawialiśmy się, co będziemy robić. Kalkulowaliśmy, żeby dotrzeć jak najwyżej. Ale potem, gdy okazało się, że zbliża się załamanie pogody i wiatr na 7000 metrów będzie wiał około sto kilometrów na godzinę, to już wiedzieliśmy, że będzie trudno podejść, że to duże ryzyko. – Ale i tak nie mieliście aklimatyzacji na to, by iść wyżej, wszyscy mówili, że i tak nie pójdziecie. – Nie mieliśmy, ale mieliśmy tlen. Adam z Denisem mieli iść na tlenie.
(…)
– Jak oceniasz jego [Mackiewicza, przyp. autora) podejście do wspinania?
– Jestem daleki od ocen. Bo każdy z nas ma swoje góry, każdego z nas coś innego w nie ciągnie. Każdy z nas ma inną motywację. Miał oryginalne podejście do gór. W świecie zagorzałych instruktorów PZA był kontrowersyjny. Ale… wielu fachowców z PZA nie było nawet w Alpach, najdalej w Tatrach. No i jak z tym polemizować? Jeśli ktoś w Himalajach nie spędził ani chwili, to może lepiej niech się nie wypowiada.
– Ale Tomek ryzykował…
– Jasne, to, co robił, było ryzykowne. Czasem obarczone pewnym zagrożeniem, które sam sobie stwarzał. Ale to było jego, narażał siebie. Mogę z nim polemizować, ale nie będę go krytykował. Tomek miał swój świat, a ten jego świat miał własne ramy. Było w nim sporo filozofii, mistyki górskiej. Takiego świata wiele osób, które zwą się ekspertami od gór, nie ma. Nie mają też empatii. Potrafią oceniać, drwić, mówić, że to, co inni robią w górach, do niczego się nie nadaje. Ja tak nie umiem, kłóci się to z moim podejściem do gór. W takim przypadku bliżej mi do Tomka, chłopaka, który miał swoje góry.
KAMIEŃ
Zaraz jak tylko Adam zszedł ze ściany, opatrzyli go, zrobili zdjęcia i wysłali do Szymczaka i Botora. Ten pierwszy zarządził szycie. Ustawili więc kamerę telefonu komórkowego i relacjonując na żywo, przez internet, zaczęli zabieg. Robert Szymczak instruował ich krok po kroku.
Zdjęcie pierwsze. Kolorowy kask, wymalowany w rastafariańskie pasy. Nad czołem wielkie wgniecenie, bez farby, gołe tworzywo. Pod kaskiem czarna, nieco oblodzona czapka. Z jej krawędzi, nad przymkniętymi oczami, wiszą białe sople. Półotwarte usta. Nos ze sporych rozmiarów raną. Czarno‑czerwona zaschnięta krew. Z twarzy Bieleckiego bije jednak spokój. Mimo to obraz jest dość przerażający.
Zdjęcie drugie. Na czole rana, niewielki krzyż dwa na dwa centymetry. Nos wyraźnie opuchnięty.
Zdjęcie trzecie. Lekko pomarańczowe światło namiotu‑kopułki, przyklejonego do mesy. Twarz Bieleckiego okryta gazą, wystają brwi i czoło. Dwie pary rąk w niebieskich rękawiczkach chirurgicznych. Jedna trzyma w szczypcach kawałek gazika, druga – to Piotr Tomala – igłę. Ciemna nić kręci się nad czołem. Ręka podciąga igłę, zakładając kolejny szew. Film. Te same ręce cerują ranę nosa. Bielecki ma zamknięte oczy. Grymas twarzy, półotwarte usta.
– Po ilu minutach będzie to znieczulenie działać? Jak to przetestować? – krzyczy do kamery telefonu Piotr Tomala. Kamera pokazuje pewne ruchy rąk. Kolejny szew. Chmielarski trzyma głowę Bieleckiego, by ten się nie ruszył. W tym momencie operator kamery odwraca się w drugą stronę. Grupa wyprawowiczów stoi z telefonami w dłoni. Wszyscy nagrywają operację.
– Dziwne uczucie, gdy wbijasz w czyjąś głowę igłę, a ta zahacza o kość czaszki – komentuje Marek Chmielarski. Nim zaczęli szyć Bieleckiego, kazali mu się napić alkoholu.
EFEKT MOTYLA
(…) – Wedle mojego obecnego stanu wiedzy, a rozmawiamy w Katowicach dwudziestego lutego po południu, szanse oceniam na osiemdziesiąt procent, że wejdą – mówi zdecydowanym tonem.
– Hm, i na jakiej podstawie tak uważasz?
– Na podstawie prognoz pogody, które dla nich robię, i na bazie informacji o tym, co się będzie działo z pogodą w ciągu najbliższych dwóch tygodni.
– A co się będzie działo? Obawiam się, że nasza rozmowa zaczyna przypominać przesłuchanie i jeśli nie padną konkretne pytania, nie ma co liczyć na konkretne odpowiedzi. Ale Michał się dopiero rozkręca.
– W tej chwili nadejdzie klin, struga jet streamu, taka na dwa – trzy dni, po której nastąpi okres ciszy przerywanej dwoma lub trzema kolejnymi epizodami jet streamu, trwającymi około jednego dnia. Jeśliby przeczekać te krótkie ataki wiatru w obozie trzecim, bo będą płytkie, nie sięgną poniżej ośmiu tysięcy metrów, to wtedy będzie co najmniej pięć – sześć dni na atak szczytowy. Jeśli oni się zdążą zaaklimatyzować, a mają jakieś dziesięć dni do okna pogodowego, to będą gotowi do ataku szczytowego drugiego–trzeciego marca. Oczywiście mogą być kilkunastogodzinne przesunięcia w tej prognozie…
– Dlaczego?
– Może się przydarzyć jakiś duży kataklizm klimatyczny w Arktyce, bo jet stream na półkuli północnej jest napędzany klimatem w Arktyce. A tam, od strony Alaski, ubywa lodu. Wprawdzie po przeciwnej stronie Arktyki lodu przybywa, ale faktem jest, że Arktyka traci lód, co jest przejawem ocieplenia
klimatu. Na północ napływają zbyt ciepłe wody oceaniczne i Arktyka topnieje. O tej porze roku jest to zjawisko nienaturalne i niebezpieczne. Efekt jest taki, że jet stream, który nazywany był polarnym – czyli północna wstęga wiejąca z zachodu na wschód – w zasadzie nie istnieje, jest porozrywany na strzępy. A te strzępy dołączyły do innego jet streamu, który kiedyś był nazywany subtropikalnym. No i one się teraz dość często łączą w jeden wspólny strumień, który daje chłopakom popalić, bo sobie upodobał trzydziesty szósty równoleżnik… (…)
– Czyli K2 dostaje po pysku za każdym razem, gdy jet stream się przesuwa – czy to na północ, czy na południe? – Tak, K2 stoi w podwójnym ogniu.
– Toż to totalny chaos… Nic nie wiadomo. – Nie do końca, jet stream ma swoją specyfikę, pewien rytm, można to śledzić i wyciągać wnioski, co właśnie robię na potrzeby wyprawy na K2. Ale okazjonalnie pokazują się potężne wiry po kilkaset kilometrów średnicy, w różnych miejscach atmosfery, a to jest podyktowane układem dipola arktycznego, takiego zestawu wyż–niż, który to nakręca. W tej chwili ten chaotyczny układ jest dość silny. No i ten właśnie mechanizm może zakłócić moje przewidywania. I to stanowi brakujące dwadzieścia procent do stuprocentowej pewności.
– Czy ty mi chcesz powiedzieć, że sukces wyprawy zależy od wiatru? A gdzie śnieg? Mróz? – pytam zdziwiony. Dokładnie to samo mówił Urubko. Jak to, wiatr może zadecydować?
STRES
Czy himalaizm nie jest absurdalnym sportem?
W tym zalewie dywagacji, procentowania szans, komentarzy i wniosków od czasu do czasu pojawia się jakiś głos, który mówi sensownie, bez zbędnych emocji, bazując na własnym doświadczeniu. A kiedy mówi, że nie jest dobrze, to zaczyna się stres.
Stres Denisa Urubki (na blogu) wygląda tak:
Wspomnienie wyjścia do dwójki z Marcinem Kaczkanem sprzed trzech dni: „Huragan dalej szalał. Wszelkie prognozy na temat wiatru, że 40 – 50 km na godzinę, tu, na górze, rozbijają się o rzeczywistość. Prędkość wiatru na zboczach zwiększa się 1,5 – 2 razy”.
Denis pisze, że mimo wszystko postanowili wyjść do góry, spakowali dodatkowy namiot, liny, śruby lodowe. Urubko po starych linach poręczowych popędził pierwszy, z nadzieją, że uda mu się znaleźć miejsce na postawienie kolejnego obozu, doszedł na 6500 metrów. Miejsca nie znalazł. Gdy spojrzał w dół, Kaczkan wzywał go, gestykulował. Zszedł, Marcin stał przed namiotem i trzymał w ręce rak. Urubko nie wiedział, czy zamierzał go zakładać, czy też właśnie go ściągnął. Wiedział jednak tyle, że w tej chwili coś się skończyło.
„Nie było sensu, żeby tu dłużej zostawać. Zabrałem wszystkie swoje osobiste rzeczy. Wróciliśmy do bazy. Na Drodze Basków nie ma już nic do roboty” – pisał na blogu. I dalej: „Matematyka: początek 5100 m, dotarliśmy do 6500 m, a trzeba na 7950 m. Wniosek: nie osiągnięto nawet połowy trasy”. Żalił się, że akcja górska i atmosfera w zespole przypomina historię sprzed piętnastu lat, z drugiej – nieudanej – próby na zimowym K2. Nie szczędził gorzkich słów: „Wszystkie te heroiczne słowa, którymi zachwycają się dziewczyny na Facebooku, na nic: «Planujemy, następna grupa, prognoza, kiedy zorganizujemy trójkę, trzeba się zmobilizować, taktyka, planujemy, karimaty, MSR-y». I obliczenia okien pogodowych do połowy czerwca… Gadać jest łatwo…”.
Stres Marcina Kaczkana wygląda tak:
– Nie odnoszę takiego wrażenia, nie widzę, a wprost przeciwnie, atmosfera w zespole jest bardzo dobra. Nie wiem, co napisał Denis, bo raczej nie śledzę tego, co w internecie. Może miał chwilę słabości, zwątpienia. Dziś cieszymy się, że mamy słońce. Oby było z nami jak najdłużej, chociaż jego promienie aż tak bardzo nas nie rozgrzeją. Na termometrze jest minus dwadzieścia sześć – opowiada w rozmowie z TVN24.
Urubko nie widzi sensu dalszej walki z materią na Drodze Basków. A ja siadam do kalkulatora i liczę. Początek: trzynaście osób, teraz: dziesięć, zostało czterdzieści dni do końca zimy. Leszek Cichy stwierdza, iż opinia Denisa Urubki wskazuje na to, że psychologicznie wyprawa jest zakończona.
A jak wygląda stres Krzysztofa Wielickiego?
Napisałem do niego, żeby pogadać, dopytać. Odpisał, żebym mu teraz nie zawracał głowy, bo ma ciągłe problemy na wyprawie. Rozumiem, tym bardziej że Urubko bardzo go zdenerwował tym swoim kalkulowaniem, aż Wielicki przeprowadził z nim „męską rozmowę” – o czym opinii publicznej nie omieszkał poinformować Janusz Majer. Wcale się Wielickiemu nie dziwię, że taki wkurzony. Dobrze pamiętam zimową wyprawę na K2 z 2002/2003 roku. Mam przed oczami jego minę, ten grymas złości i zawodu na wieść, że traci członków zespołu. Bazę opuściły wówczas „czarne konie” zza wschodniej granicy: Wasilij Piwcow został zmuszony sytuacją rodzinną, a Gruzin Gia Tortladze i Uzbek Ilias Tukhvatullin najnormalniej w świecie zastrajkowali. Urubko został wówczas w bazie, czym zaskarbił sobie sympatię i zaufanie Wielickiego. Gdy pisałem do kierownika wyprawy, nie wiedziałem jeszcze o wypadku Rafała Froni.
Stres Rafała Froni wygląda tak:
Dziennikarka TVP Info rozmawia na żywo z bazą pod K2. Prosi Krzysztofa Wielickiego o rozmowę z Rafałem Fronią, ten po chwili pojawia się przy słuchawce. – Jak się pan czuje? – pyta dziennikarka poszkodowanego himalaistę.
– A miała pani kiedyś złamaną rękę? – odpowiada pytaniem Fronia. Następuje dłuższy wywód dziennikarski o tym, jak to złamanie ręki czy nogi na dole, na poziomie morza, różni się od tego na wysokości. Fronia milczy. Ponownie pada to samo pytanie.
– Wie pani co, do dupy – odpowiada. – Dajcie nam w końcu spokój.
MIT
Zimowa odyseja Polaków na K2 świetnie wpisuje się w polski martyrologiczny mit. Mamy cel. Ambitny.
Mamy K2. Polską górę.
Mamy coś, obok czego nie można przejść, nie mając świadomości, że to polskie: zimowy himalaizm – polską „sztukę cierpienia”: „najbardziej cierpiętniczą grę w całym alpinizmie”, jak był łaskaw nazwać to Wojciech Kurtyka. I wroga – alpinistów z innych krajów, którzy chcą nam odebrać zimową dominację na ośmiotysięcznikach. Coś, na co ciężko zapracowaliśmy.
Od czasów politycznej odwilży lat sześćdziesiątych minionego wieku polscy himalaiści robili to, co umieli najlepiej, coś, co zaczęli w latach trzydziestych, w trakcie pierwszych wypraw w Himalaje, Andy, Alpy, Atlas Wysoki, Hindukusz, Kaukaz i na Spitsbergen. Mielibyśmy to oddać? (…)
Andrzej Zawada kazał alpinistom wkładać marynarki z orzełkiem na piersi, mówił, że trzeba być dumnym, robić rzeczy wielkie. Nie przewidział jednak, że alpiniści tamtych czasów zostaną okrzyknięci „wspinaczami wolności”, którzy czekanami wyrąbywali dziurę w lodowej kurtynie, oddzielającej totalitarny Wschód od demokratycznego Zachodu, i w najwyższych górach świata walczyli o wolność Polski i Polaków. W 2011 roku Kanadyjka Bernadette McDonald, dyrektorka kultowego Festiwalu Filmów Górskich w Banff, wydała książkę Ucieczka na szczyt, wielką pochwałę polskiego himalaizmu i wspinaczkowych ikon. (..)
Według McDonald infiltrowane przez ludzi SB środowisko alpinistów uciekało w góry, szukając w nich wolności od reżimu i wyciągając przy tym sprytnie rękę, by ów reżim tę wolność im fundował. Góry wysokie były więc aktem oporu przeciwko władzy, realizowanym w bardzo przebiegłej formie. McDonald uważa, że himalaiści musieli zapłacić za to ogromną cenę. Nie dość, że wolność wspinania kosztowała ich uległość wobec władzy, przymus kolaboracji – firmowania swoimi wyczynami socjalizmu – to w dodatku decydowali się dla niej na wspinaczki zimowe, balansując na cieniutkiej granicy życia i śmierci. W górach zostawali na długie miesiące. Kiedy zachodni alpiniści, zniechęceni brakiem szans na osiągnięcie szczytu, uciekali do swoich krajów, Polacy cierpliwie czekali. To i tak było lepsze niż powrót do ojczyzny. (…)
– Czasem pojawiają się jakieś historie, że ktoś tam działał antyreżimowo. Teraz okazuje się, że wszyscy walczyli z komuną! Owszem, naśmiewaliśmy się z władzy, podobnie jak kajakarze czy bokserzy na zgrupowaniach. Pamiętam w schronisku w Morskim Oku śpiewy przy piwie: „Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń!”. Większość Polaków nie lubiła tego systemu, ale czy coś robiła? Paczkowski twierdzi, że w kontekście wspinaczkowym na komunę nikt nie narzekał. Zarówno Wanda Rutkiewicz, jak i Zawada czerpali korzyści z ustroju i wykorzystywali go, jak się dało. Po to, żeby się wspinać. Wypinali potem piersi po medale, brali talony na samochody, wyciągali rękę po kopertę. A państwo? Cóż, miało pretekst, by pokazać, że przecież jest wolność, można jeździć w zasadzie wszędzie. To był układ, w którym każdy wykorzystywał każdego, cynicznie.(…)
Absurdy PRL‑u sprawiły, że niektórzy wyrośli na sprawnych biznesmenów, zarządzających firmą produkcyjno-transportowo-spedycyjno-turystyczną o nazwie „Himalaje”. – Wówczas wszystko, dokładnie wszystko od nas zależało! – ekscytuje się Leszek Cichy. – To było ogromnie pociągające. Wszyscy byli w nurcie, a my mogliśmy… wszystko! Bo przecież jak ktoś chciał, to mógł nawet zostać za granicą.
– Tak, to była ucieczka ku wolności. Ku wolności samostanowienia – mówi Cichy.
Wolność samostanowienia pozwala dziś polskim himalaistom podejmować największe górskie wyzwania. Jeździć na zimowe K2 lub wspinać się na trudnych, technicznych ścianach w Norwegii, Himalajach, Karakorum, Patagonii. Dziś młodzi, dwudziestoparoletni wspinacze mogą pojechać do Parku Narodowego Yosemite w USA i przejść „Freeridera” na kultowej ścianie El Capitan. Nie muszą już okradać sklepów we francuskim Chamonix i koczować na dziko, w brudzie i z pustymi brzuchami u podnóża Mont Blanc. Wspinacze przez lata walczyli o to, by mieć równe szanse w górach. I móc zmierzyć się z najtrudniejszymi wyzwaniami, jakie stawia przed nimi natura.
KONIEC
K2 stoi. Czeka?
Dziś nieco bardziej zaśnieżone pewnie i bardziej zlodzone. Wypolerowane chłodem. Szklana góra ludzkich marzeń.
K2 milczy.
Nigdy nie wypowiedziało ani jednego słowa. Milczało, gdy na jego zboczach walczyli o życie Kukuczka z Kurtyką; nie odezwało się, gdy Kukuczka z Piotrowskim stanęli na wierzchołku. Nie uśmiechnęło się, gdy w słońcu, rozradowana, stała na nim samotnie Wanda Rutkiewicz. Nie drgnęła mu powieka nawet wtedy, gdy Piotrowski leciał w dół, krzycząc do Kukuczki, a ten nie miał możliwości podać pomocnej dłoni. Ani wtedy, gdy „Mrówka” umierała na linie, opuszczona, pozostawiona, samotna.
K2 nie powiedziało: „Ej, Wróż, uważaj! Uważaj, do cholery, tam nie ma liny. Uważaj! Wojteeeeek!”. Nie podpowiedziało Januszowi Majerowi, ruszającemu na ratunek, gdzie ma iść, gdzie szukać. Nie wskazało drogi. Nigdy nie podziękowało. Ani za Magic Line, ani za Polish Line. Za ani jedno piękne zdjęcie, a ma ich tysiące. W albumach, na plakatach, w książkach. Stało tam milczące, wpatrując się w Zawadę i jego Lodowych Wojowników w 1987 roku. Może zaciekawione? Może zaskoczone, że ktoś tu się pojawia w czasie, gdy ono wyniośle patrzy z góry na Broad Peak, Gaszerbrumy, na lodowiec i czasem w niebo, rzadko błękitne zimową porą. Milczało razem z Wielickim w 2003 roku, tak samo jak on patrzyło bez słowa w plecy odchodzących z wyprawy gruzińskich himalaistów.
Porzucili je.
Tak jak porzucił je Denis Urubko, ratując siebie i swoją przyszłość. K2 przypomina postać siedzącego buddyjskiego mnicha, którego śpiewu słuchałem w nepalskim Mustangu. Wyniosła postać niczym figura Buddy, zamknięte oczy, idealna piramida od czubka głowy aż po splecione na ziemi nogi, w pozycji lotosu. Lewe ramię, zgięte, opada na udo. Prawe, wyprostowane ku dołowi, z dłonią na zewnątrz w geście mądrości, jest obietnicą spełnienia wszystkich ślubów. Tylko że K2 niczego nie obiecuje, niczego nie daje, niczego nie zabiera.
K2 jest obojętne.
Milcząco i bez namiętności patrzy na tych, którzy próbują się z nim zmierzyć. Sami ze sobą. Ze słabościami. Z kalkulatorem okien pogodowych i prędkości wiatru. Z kilometrami lin, dziesiątkami śrub lodowych i kolorowymi namiotami. Tak samo obojętne na tych, którzy szukają tu poklasku tłumów, jak i tych, którzy pragną mistycznych doznań. Tych, którzy poszukują tu Boga, i tych, którzy Boga tutaj tracą. Na kobiety i mężczyzn. Na Polaków i Rosjan, Japończyków i Francuzów. Na wielkie oblężnicze narodowe wyprawy i dwuosobowe zespoły. Na tych, którzy marzenia mają, i na tych, którzy właśnie je stracili.
K2 stoi.
Nie czeka.
K2 po prostu jest. (…)
Krzysztof Wielicki siada do stołu, otwiera klapę laptopa i zaczyna pisać: „W oparciu o głęboką analizę sytuacji, w porozumieniu z zespołem, zdecydowałem dziś o zakończeniu akcji górskiej na K2”.