Rozumiem, że w góry trzeba wychodzić wcześnie. Ale żeby o 7.50? I dlaczego nie np. o 8.00? Jaką różnice robi 10 minut? Długo rozważaliśmy różne opcje, czytając nasz program na drugi dzień pobytu w Voralbergu. Może oni po prostu inaczej mierzą czas? Odpowiedź okazała się całkiem banalna.
Lukas, nasz kolejny przewodnik zastał nas na śniadaniu, przy stole. Doszliśmy do wniosku, że 10 minut spóźnienia jeszcze nikogo nie zabiło więc i nam nic się nie stanie. Lukas stanął przy naszym stoliku, ładnie się przywitał. Zaprosiliśmy go na kawę ale odmówił. Z uśmiechem rzucił tylko: – jeśli nie zdążymy na górską taksówkę 8.15 to następną mamy o 10.00. A niech to…! Polecieliśmy galopem na górę, szybko zabrali rzeczy i po 5 minutach zameldowali się na dole. Biegiem do samochodu i jazda, do Tschagguns, parking i już czekamy na taksówkę. Po chwili jest. Jedziemy do Grabs, skąd rozpoczyna się nasz trekking. Wreszcie idziemy w góry na dłużej, bo aż na całe dwa dni. Spać będziemy w pięknie położonym schronisku Tilisunahütte na 2271 m n.p.m. z widokiem na jezioro. Czyli do podejścia mamy prawie jeden kilometr.
Mapa miejsc, które odwiedziliśmy, będzie na bieżąco aktualizowana.
W 4 godziny powinniśmy być na miejscu. W zależności do tempa i pogody w schronisku podejmiemy decyzję czy idziemy gdzieś wyżej – na jakiś szczyt czy zostajemy w schronisku. Póki co jest świetna pogoda, gorąco. Idziemy lekko, mijając po drodze stada krów, które również wybierają się w górę ale w nieco innym celu. Lukas to wysoki chłopak, blisko trzydziestoletni z bogatym doświadczeniem jako przewodnik. Prowadził grupy nie tylko w Alpach ale i w Himalajach, w Peru na Aconcaguę. Trochę ciężko mu dotrzymać kroku, kolejny, który ma powyżej 190 cm wzrostu… To jakaś choroba czy co? 🙂 Każdy z naszych dotychczasowych przewodników był tak wysoki.
Ania zastanawia się dlaczego krowy mają dzwonki różnej wielkości. Że też ja o tym nigdy wcześniej nie myślałem… Zawsze wydawało mi się, że to kwestia estetyczna albo muzyczna – każdy wydaje inny dźwięk. Lukas rozwiewa wątpliwości – wielki dzwon to dorosła krowa, dająca duuużo mleka. Ok., niech mu będzie. Krowy wypasane są wszędzie gdzie się da, wygryzają trawę prawię do ziemi. I podobno tak ma być (ciekawe co na to nasi zieloni ochroniarze z parków narodowych). Bo jak przyjdzie zima, spadnie śnieg i zmrozi wysoką trawę, a potem przyjdzie odwilż, to taka metrowa – dwumetrowa warstwa śniegu „ciągnie ziemię za włosy” – zdziera trawę, darń – do żywej ziemi. A potem woda robi swoje. Całe stoki osuwają się, zjeżdżają w dół. Gdzie krowa nie może tam pośle… człowieka z kosą, który wykasza pozostałości. Cóż, można i tak. Może lepiej po prostu nie ścinać drzew? Nie do końca rozumiem tę politykę górską, ale chyba za mało wiem na ten temat, żeby podejmować dyskusję. Dokształcę się – będę dyskutował.
Podejście robi się coraz poważniejsze. W pewnym momencie jest wręcz pionowo do góry, po wielkich kamiennych, naturalnych, stopniach podchodzimy wyżej i wyżej, szybko łapiąc wysokość. Perspektywa robi się coraz ciekawsze, pięknie widać poszczególne pasma górskie, ogromną dolinę Montafon. Wreszcie coś widać! Lukas obiecuje, że wyżej będzie jeszcze piękniej. Okazuje się, że wybrał dla nas specjalną drogę, która w nazwie ma sugestywne „alpin”. No zobaczymy co to znaczy.
Póki co jest naprawdę pod górę – momentami podchodzimy używając rąk. Ania z Lukasem uciekają mi nieco do przodu, ja zostaje i robię zdjęcia, wykorzystując chwilę pogody. Przed nami dość długi trawers źlebu i piargów pod piękną górą Tschaggunser Mittagsspitze 2168 m n.p.m. Po drodze mijamy schodzącą w dół parę i teraz wspinamy się znów bardzo stromym podejściem wprost na przełęcz pod szczytem. Stamtąd na wierzchołek jest tylko ok. 30 minut. Może się uda.
Kiedy jesteśmy na przełęczy, na południowym zachodzie widzimy bardzo, bardzo brzydkie chmury. Lukas decyduje, że nie idziemy na szczyt. – W obie strony będzie z 1h 20 min, potem mamy bardzo eksponowany szlak grzbietem, nie może nas tam złapać burza. A o g. 13 będzie już lało – wyrokuje. Cóż, on tu dowodzi. Pijemy (wodę), zakąszamy kawałkami speck-u i idziemy dalej. Jest wyżej, piękna perspektywa. Ciągle zatrzymujemy się na zdjęcia. A czarne chmury coraz bliżej.
(Kliknięcie w poniższy obrazek zaowocuje piękną panoramą)
W końcu Lukas nieco przyspiesza, faktycznie, zaczyna robić się niezbyt kolorowo. Grzbiet ciągnie się w nieskończoność, momentami jest bardzo wąsko i skaliście, w końcu po jakiejś godzinie zaczyna stromo schodzić w dół. Stromo? Bez użycia rąk przy zejściu byłoby ciężko. Bardzo ciężko. Czarne chmury wiszą nad nami ale na szczęście jesteśmy już znacznie niżej. Zaczyna padać i mocno wiać. Temperatura momentalnie spada. Ubieramy się i w zacinającym deszczu, idziemy w kierunku schroniska. Jeszcze tylko godzinka. Wyprzedzam grupę i zatrzymuje się za „winklem” wzniesienia, skąd pięknie widać jezioro Tilisunasee i schronisko Tilisunahütte. Cóż, spodziewałem się czegoś małego, a tu wielki budynek! Kilka zdjęć i już razem meldujemy się pod schroniskiem. Uf, udało się uniknąć burzy. Nasz wynik – 4 godziny ze Schruns i kolejne 20 kilometrów w nogach. Sumarycznie prześlijmy już ponad 100 km po górach. Niezły wynik jak na wakacyjny wypoczynek.
W schronisku jest bardzo ciepło! Oj, jak miło. Nie chce się nosa wystawiać. Deszcze leje całkiem mocno. Oprócz nas, szalenie miłej i wesołej obsługi jest 6 osobowa grupa Holendrów i trzech Niemców. Zamawiamy coś do jedzenie i picia. Ja jak zwykle decyduje się na zupę gulaszową i piwko pszeniczne. To mój ulubiony, górski zestaw. Mógłbym jeść to codziennie (co z resztą w zasadzie robię). Po posiłku Ania znużona nieco i senna postanawia iść się „położyć na moment”. A Lukas proponuje wycieczkę wyżej, w okolice białego, wapiennego plateau. Wciąż mocno wieje ale przestaje padać. Wychodzimy, stromym podejściem idziemy w kierunku południowo zachodnim, na przełęcz z widokiem na słynne, wspinaczkowe „Drei Türme”, położone na granicy Austrii i szwajcarskiej Gryzonii.
Przed nami wysoki na ponad 2800 metrów Sulzfluh, z krzyżem na szczycie. Z wapiennego, białego plateau pięknie widać szczyty i dolinę Gauertal. Wapień jest niesamowity, mocno skrasowiały, przypomina rzeźbę, którą nieco szalona ale pewna ręka rzeźbiarza pocięła w najróżniejsze wzory, rynny. Coś niesamowitego. Zaczynam rozumieć Hemingwaya. Schruns było w latach 20. minionego wieku jego ulubionym, zimowym miejscem dla uprawiania narciarstwa. Bywał tu z żoną, z synem. Tutaj podobno natchnął go widok lodowców, które przyrównywał potem w „Śniegach Kilimandżaro” do afrykańskiej rzeczywistości. Mnie właśnie to wielkie, wapienne plateau przypomina ogromny, pocięty rynnami potoków lodowiec.
Idziemy wyżej, Lukas proponuje poszukanie jaskini. Jest ich tu kilka, niektóre głębokie nawet na 600 – 700 metrów. Teraz musimy przejść na szwajcarską stronę. Nie mam paszportu ale mam nadzieję, że nie pojawi się tu żadne celnik… Ścieżka robi się coraz węższa, w końcu dość wybitnie prowadzi do góry. Jesteśmy obok pierwszej jaskini. Poziome wejście – świetne miejsce do ukrycia na wypadek załapania pogody. Można tu i sucho i bezpiecznie przesiedzieć nawet kilka dni – gdyby zaszła taka potrzeba. Pomyśleć, że w tych jaskiniach, kilka tysięcy lat temu mieszkały górskie, brunatne niedźwiedzie.
Schodzimy mocno niżej. Zaczynają się łańcuchy i dość sypkie, złożone z wapiennego, naturalnego tłucznia podłoże. Trzeba uważać, wywrotka tutaj zakończyłaby się kilkaset metrów niżej. Teraz trwaersik i dochodzimy do ogromnej, prawie pionowej jaskini! U jej wloty wielka bryła lodu, jeszcze z zimy. Powoli wracamy do Austrii, strome podejście i znów łańcuchy. W końcu lądujemy na przełęczy. Pod nią wielka plama śniegu. Lukas prezentuje mi sposób radzenia sobie w czasie wywrotki na ośnieżonym stoku, kiedy nie ma się ze sobą czekana. Takie wypadki to najczęstsze zdarzenia w czasie wczesnowiosennych wypadów w Alpy – człowiek się wywraca, rozpędza na ośnieżonym stoku i ląduje w stercie głazów już na dole. Zazwyczaj mocno połamany. Niezbyt miłe… A rozwiązanie jest proste – przekręcić się na brzuch i podnieść, opierając wyłącznie na dłoniach i stopach. Hamowanie gwarantowane. Tak sobie dyskutując o różnych sprawach dochodzimy w końcu z powrotem do schroniska. Nie było nas 2 godziny, czas minął niezauważalnie. Powoli zbieramy się do kolacji. Holendrzy grają w kości, w górę doliny zaczynają podchodzić chmury, prezentując wspaniały kalejdoskop świateł i cienia. Znów zaczyna padać i pojawia się piękna tęcza. Ania zauważa ją jako pierwsza i ogłasza, że miała dziś sen – śniła jej się tęcza… A wiadomo, że po drugiej stronie tęczy ukryto skarb.
Ania&Piotrek