Dziś w planie mamy całodniowy trekking „z widokiem na”. Skoro zależy nam na fajnych zdjęciach to musimy się nieco zmęczyć, żeby dotrzeć tam gdzie dech zapiera.
Wstajemy niespiesznie, rano, około 9.00 do hotelu przyjeżdża kolejny przewodnik z firmy Filzmoos Aktiv. Ma na imię Coen i jest Holendrem. Idziemy razem do górskiego autobusy, który podrzuci nas do punktu startowego trekkingu. Okazuje się, że w nocy, wysoko w górach padał śnieg, na lodowcu Dachstein spadło go ponad 30 cm. A to sobie snowboarderzy poużywają! Po drodze zagaduje Coena o to co robi w Filzmoos. Mówi, że mieszka tu już 9 lat. Wcześniej pracował w Amsterdamie, w firmie zajmującej się logistyką. Ale po jednym z pobytów w Filzmoos postanowił zostać tu na sezon i „pobawić” się trochę w przewodnika. Ta „zabawa” tak mu się spodobała, że osiadł tu na dobre. Pracy ma pod dostatkiem, bo tak jak i Martin (oraz Isabella, trzecia z grupy przewodników Filzmoos Aktiv) w zimie zaczyna się okres szkoleń narciarskich i skiturowych. Ekipa z Filzmoos Aktiv wpadła na świetny pomysł – dogadała się z 15 hotelami i pensjonatami w miasteczku i w ramach tej umowy każdy turysta, który zamieszka w jednym z tych miejsc może wziąć udział w jednym z sześciu bezpłatnych, prowadzonych przez przewodnika trekkingów po okolicznych trasach górskich. Dodatkowo można skorzystać z ich wiedzy i doświadczenia i rozpocząć naukę wspinaczki, wyjść na trekking na lodowiec Dachstein czy wybrać się na spływ pontonem po rwących rzekach lub ambitny wyjazd rowerowy dookoła masywu Dachstein.
Filzmoos to jedno z piękniej (jak nie najpiękniej) położonych miasteczek, które odwiedzamy w czasie naszej wyprawy. Leży u stóp masywu Dachstein (kawałek dalej stąd znajduje się Ramsau, w którym zaczynaliśmy letnie wakacje), trochę bardziej na zachód przepiękna góra – na marginesie jej kształt wykorzystano w logo Filzmoos – Bischofsmütze, składająca się z dwóch wierzchołków, gdzie największy mierzy 2458 m n.p.m. Miasteczko jest bardzo zwarte, ma malusieńkie centrum z oryginalna fontanną, wszędzie stąd blisko, czuć klimat prawdziwej, górskiej miejscówki.
Wysiadamy z autobusu, Coen opowiada nam, że w tym roku jego firma rozpoczęła oprowadzanie gości po trasach „fotograficznych”, czyli takich, z których zdjęcia „komponują się same”. Cieszy nas to bardzo bo od kilku dni ostrzyliśmy sobie pazurki na dobre, górskie zdjęcia. Tymczasem nieco się chmurzy, mamy jednak nadzieję, że pogoda się poprawi. Coen nagle zbacza z trasy, prowadzi nas ostrzejszym podejściem do góry. Nie za bardzo wiemy po co się tam gramolimy. Aż do momentu, kiedy przed naszymi oczami pojawia się świstak. A obok drugi, trzeci i czwarty, piąty! Całe mnóstwo świstaków!
Coen zaprowadził nas do dość oryginalnego jak na Alpy miejsca – “świstakowego safari” na Bachlalm, gdzie na wolności, zupełnie nie kontrolowane żyją sobie całe rodziny tych ślicznych i sympatycznych stworzeń. Te, które widzimy są na dodatek całkiem oswojone. Po chwili do naszej trójki dochodzą pozostałe osoby i dzieciaki. Wokół świstaczych nor robi się tłoczno, dzieci wyciągają marchewki i orzeszki ziemne i zaczynają karmić zwierzaki. Świstaki zajadają, podchodzą blisko, nawet bardzo blisko. Kucam niedaleko norki i zaczynam wołać jednego głodomora – podchodzi i w pewnym momencie przednimi łapami wskakuje mi na kolana!
Niestety jest za blisko i obiektyw gubi ostrość. Miałem go jakieś 10 cm przed nosem 🙂 Zdążyłem zauważyć długie, żółtawe ząbki i jakieś takie śmiejące się oczy. Rewelacja. Całe zamieszanie trwa dłuższą chwilę. Świstaki są wniebowzięte. Coen opowiada nam trochę o ich zwyczajach. Dowiadujemy się m.in. że te zwierzaki nie piją wody, wilgoć pobierają z roślin – głównie korzonków, które chętnie podgryzają. Dlatego nigdy nie wolno karmić świstaków np. czekoladą, bo ta ma bardzo mało wody i świstaki muszą wcinać dalej by trochę jej zyskać. A jak wcinają to tyją, jak tyją to chorują. Dlatego można je tu karmić ale tylko marchewką i orzeszkami ziemnymi. Opuszczamy „górskie safari”. Okazało się, że nie bez powodu świstaki zawijają w sreberka w jednej z reklam czekolady. W końcu to jedyne zwierzaki, które nie rzucą się na czekoladę…
Nasza trasa prowadzi teraz łagodnie, wzdłuż stoku, za nami, nieco po prawej ogromne ściany masywu Dachstaina, przed nami nad chmurami wystają bliźniacze wierzchołki Bischofsmütze. Niestety tylko na moment, po chwili znów nic nie widać. Mamy jakieś 45 minut delikatnego podejścia, po drodze mijamy niewielką manufakturę – fabrykę olejku, pozyskiwanego z lokalnej kosodrzewiny. Tę ścian się i poddaje bardzo gorącej parze, gałęzie puszczają i skrapla się woda wraz z pływającym nad nią olejkiem. Tak pozyskany półfabrykat wykorzystuje się w medycynie do produkcji olejków do wdychania dla alergików i astmatyków oraz maści do nacierania przy przeziębieniu czy też grypie. Niestety, nie możemy zerknąć do środka – zamknięte, idziemy więc dalej. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do przełęczy, nieco wyżej, pośród zarośli kosówki widzę stado koni.
Odłączam się od Ani i Ceona i wdrapuję się jeszcze wyżej, żeby zrobić zdjęcia. Mam w głowie pewien koncept ale muszę po pierwsze wyjść ponad stado, a po drugie nie przestraszyć zwierzaków. Po kilkunastu minutach docieram na miejsce. Dwa konie patrzą na mnie dość uważnie, śledząc moje kroki. Pozostała gromada stoi lub leży, nie zwracając uwagi. Zmieniam obiektyw na szerokokątny, schodzą niżej, powoli zbliżam się do stada. W gruncie rzeczy to mam trochę stracha bo nie wiem czy nagle nie zerwą się na równe nogi i nie pognają w moją stronę. Pod górę? Chyba nie…
Teraz zauważam małego źrebaka, który bawi się leżąc w pobliżu swojej (?) matki. Migawka pracuje, a ja staram się obejść stado dookoła, cały czas obserwowany przed dwa zwierzaki. Teraz schodzę niżej, poniżej krzaków kosówki. I to chyba był błąd, zaniepokoiłem konie, które w pewnym momencie jak jeden mąż zrywają się na równe nogi. Sytuacja jest dość nieciekawa. Stoję w dole stoku, nad sobą mam kosówkę i stado koni. Uciekać nie ma w zasadzie gdzie. Raźno ruszam w bok, w kierunku ogrodzenia pastwiska dla krów. W tym momencie konie ruszają galopem w dół. Mam tylko moment aby się odwrócić w ich kierunku i zrobić kilka zdjęć! Oj, gdyby postał tam nieco dłużej mogłoby być nieciekawie. Schodzą niżej, dołączam do dwójki, która w tym czasie obserwowała wielką kozicę spacerującą gdzieś w górze, po skałach. Nawet nie zwrócili uwagi na dramat z moim udziałem jaki rozegrał się kilka minut wcześniej!
Przed nami dość długie, blisko dwugodzinne zejście do oryginalnej Weitenhaus Noesslau-alm, w której mamy nadzieję na spróbowanie lokalnego sera, mleka, masła. Jesteśmy już nieco głodni więc ruszamy zdecydowanie. Po drodze natrafiamy na stado krów, z których kilka wygląda jak nie przymierzając młodszy i nieco przystrzyżony brat himalajskiego jaka! Zwierzaki pasą się leniwie na łące, nie zwracając na nas uwagi. W końcu docieramy na miejsce, jest już sporo osób, to dość popularne miejsce właśnie ze względu na to, że można tu zjeść domowej roboty wyroby. Ania zamawia wielką deskę lokalnych serów, ja to samo ale z „wkładką mięsną” – pyszne wędlinki.
Coen zamawia sery i szklankę jogurtu z owocami. Zajadamy, ciesząc buzię do słonka, które na momencik wyszło. Niestety nie było nam dane pooglądać słynnych widoków, które można natrafić na tej trasie. Coen widząc nasze zmartwienie proponuje, że prześle nam swoje zdjęcia, które będziemy mogli umieścić na blogu. Super gość 🙂 W naszej następnej relacji pokażemy wam jak wyglądają okolice okiem Coena. Sądząc do jego zamiłowania do przyrody – ma gość serce, to i pewnie fotografuje z sercem.
Tymczasem nasza wędrówka powoli się kończy, do FIlzmoos mamy ok. 1 godzinę łatwej drogi w dół. Po drodze wypytujemy Coena o lokalne atrakcje dla lubiących wędrówki turystów. Okazuje się, że okolice Filzmoos to prawdziwe eldorado dla piechurów. Można wybrać trasy o różnej trudności, wszystkie prowadzą od schroniska do schroniska, od almy do almy, gdzie można zjeść ze smakiem lokalnych rarytasów, obiad, napić się piwa – to jeden z fragmentów Salzburger Almenweg, długi na 350 km pieszy szlak w regionie. Coen poleca Dachstein Circular Trail, 8 dniowy szlak trekkingowy, biegnący dookoła masywu Dachstein. Wszystkie łączy jedno – zawsze gwarantują wspaniałe widoki na okolicę. Takie trasy są pozaznaczana na mapie zaś Filzmoos Aktiv organizuje specjalne wyprawy z opowieściami o przyrodzie, górach i tradycyjnym życiu w Filzmoos. Kto lubi muzykę i śpiew rodem z Alp powinien wybrać się na jedną z górskich imprez, chociażby na odbywający się z końcem czerwca Alpine Rose Festival. To prawdziwa gratka dla tych, którzy w lubują się w ludowych przyśpiewkach, biesiadowaniu i muzyce. W czasie takich imprez atmosfera jest naprawdę niesamowita – Austriacy to bardzo serdeczny naród. I co zauważyliśmy wielokrotnie – serdeczność nie jest związana z faktem, że my, turyści jesteśmy tu i wydajemy pieniądze. Ot, po prostu Austriacy tacy już są.
Kolejny raz trafiliśmy tu na atrakcje przygotowane specjalnie dla dzieci i rodzin – od banalnego stemplowania specjalnych książeczek (rewelacyjny Moosalm children’s walk!), w których dzieci zaznaczają odwiedzona miejsca, po jazdę konną, kursy wspinaczki skalnej, trekkingi… Szczególnie Anię zaciekawiło „Zeferer´s Path of Senses” – leśna trasa trekkingowi, którą się pokonuje boso. Doznania podobno są nie do porównania. Może kiedyś tu wrócimy i spróbujemy.
Ania&Piotrek