Fotografowanie kolarstwa przypomina trochę malarstwo. Zakręcone paski dróg, czarna plama asfaltu i faktura szutru. Światło i cień odbijające się w mokrej i suchej drodze. I kolor, ten dookoła, zmieniający się niekiedy tuż za zakrętem.

Do tego malutkie postaci kolarzy, wspinających się. Powoli, dostojnie, godnie. Ogromna moc wrażeń. Ale zobaczyć to wszystko można wyłącznie z innej od poziomu siodełka perspektywy. Z perspektywy tego, który jest obok, czasem gdzieś w zupełnie innym miejscu i patrzy na to wszystko z góry. Z perspektywy fotografa i jego zdjęć. Z mojej perspektywy.

Już dość dawno zakochałem się w kolorach Skandynawii –  w kolorach przyrody, która nie dręczy natrętnymi, mocnymi barwami ale koi stonowanym blaskiem. Zakochałem się w pustce: braku samochodów na drogach, niewielkich osadach. I w fiordach, które nieco przytłaczają krajobraz: są jak wielkie, półotwarte tunele, które ktoś ustawił tak, jakby chciał powiedzieć: zobaczcie jakie jesteśmy wielkie! Do Molden, niewielkiej osady na północ od Alesund dotarłem pewnej wrześniowej nocy. W domu czekało na mnie trzech bikerów, którzy właśnie wrześniową Skandynawię wybrali za swoja kolarską „ziemię obiecaną”. Czekał na nas cały tydzień jazdy po najpiękniejszych, najbardziej spektakularnych drogach Norwegii. Wszystko wyglądało pięknie, zachęcająco. Tylko pogoda jakby zmieniła zdanie i postanowiła żyć własnym, nieobliczalnym życiem. Przywitał nas deszcz i gruby kożuch chmur, zasłaniających wszystko prócz idealnej płaszczyzny czarnego asfaltu.

 

Szaleni Norwegowie

„Norwegowie są szaleni! Jeśli tylko gdzieś, w jakimś miejscu można położyć most, drogę, którą łączy dwie skały na morzu – oni to zrobią!” – przy kolacji, w czasie omawiania planów naszej norweskiej wyprawy Szymon nie krył ekscytacji. Dzień później miałem się przekonać jak to wygląda w rzeczywistości. O poranku, po – jak się później okazało – tradycyjnej owsiance i szybkim myciu rowerów ruszyliśmy w kierunku słynnej Atlantic Road, łączącą wysepki archipelagu Eide, wybudowanej niespełna 30 lat temu, jednej z najpiękniejszych w Europie dróg. Przed maską samochodu miałem trzech kolarzy, dookoła rozszalał się morski żywioł, z nieba lał się deszcz. Ziemia obiecana? Raczej raj utracony! Chłopcy dawali szybkie zmiany, gnało ich w kierunku słynnej trasy. Do początku Atlantic Road mieliśmy ok. 40 km, te zleciały bardzo szybko. Dojeżdżając, wyprzedziłem grupę i zaparkowawszy auto znalazłem idealny punkt widokowy. Kadry układały sie tu w zasadzie same, wystarczyło naciskać spust migawki i rejestrować kolejne ujęcia. Fotografuję cud techniki – najbardziej oryginalny most jaki kiedykolwiek widziałem: Storseisundet Bridge. Most przypominał skręconą przez wiatr i fale gąsienice, a sylwetki kolarzy nadawały odpowiednią skalę. Chłopcy zawrócili i kilka razy wjechali i zjechali z wybrzuszenie mostu. Tak jakby chcieli nasycić się widokiem, przyjemnością jaką daje jazda drogą idealną. Konstrukcja, która zyskała liczne nagrody, w tym tytuł  “Norwegian Construction of the Century” oraz „Road the Best Trip” nadany przez The Guardian była tylko niewielką częścią trasy, którą pokonaliśmy tego dnia. Musieliśmy jechać dalej. Wprawdzie 229 km przejechane na rowerach w niespełna 8 godzin to świetny wynik, ale dało się wyczuć, że całej trójce kolarzy czegoś brakuje. Nie udało się wjechać do słynnego The Atlantic Ocean Tunnel – długiego na blisko 6 kilometrów podwodnego tunelu, stanowiącego ważną część Atlantic Road. Mimo to, przy wieczornym oglądaniu zdjęć widać było uśmiechy na twarzach kolarzy. Karol skomentował trasę jednym zdaniem „Było epicko”. I ciężko było nie zgodzić się z taką opinią. Zastanawiając się nad kolejnym dniem wiedzieliśmy, że na trasie musi pojawić się coś jeszcze bardziej spektakularnego.

poster004[1]

Zrób sobie prezent i kup powiększenia kolarskich zdjęć, które zostały nagrodzone w konkursie Travel Photographer of The Year 2014.

Wejdź do sklepu, kliknij. 

Spotkać Trolle!

Kolejnego dnia, nie czekając na zmianę pogody ruszyliśmy w kierunku Geirangerfjord. Trasa wiodła idealnym asfaltem. Zbyt idealnym by przypadkowo ktoś go tu położył. „Kiedy tak patrzę na te norweskie drogi zastanawiam się dlaczego ludzie jeżdżą do Włoch czy Hiszpanii. Przecież to właśnie tutaj jest kolarski raj” – Szymon komentował na jednym z przystanków mój zachwyt norweskimi asfaltami. Rzeczywiście – puste drogi, wspaniałe “patelnie”, na których można wykręcić 180 stopniowy zakręt i dziesiątki kilometrów świetnego asfaltu zmuszają do refleksji. Dla kogo te drogi? Może dla szalonych triatlonistów, którzy każdego roku spotykają się w Norwegii na kolejnej edycji Isklar Norseman Xtreme Triathlon? Z promu wskakują do lodowatej wody, potem wsiadają na rowery by pokonać huśtawkę: góra, dół, góra dół. I w końcu biegną, gdzieś na szczyt. Ludzie z żelaza. Gdy tak podglądałem twarze „moich” kolarzy, wspinających się, stojąc na pedałach, na kolejne zakręty Trollstigen, zastanawiałem się co czują. Jakie myśli, obrazy przebiegają im przez głowy. Na ile to co czują różni się od moich wrażeń – fotografa rejestrującego swoją fotograficzna akcję życia.  W panice szukałem miejsca, gdzie na tej wąskiej drodze można zatrzymać samochód, wysiąść i fotografować podjeżdżających –  zadziwiająco szybko – chłopaków. Niebo nie mogło się zdecydować czy zaproponować nam słońce i ciepło czy zasnuć się na nowo i pokropić deszczem. Widziałem tę walkę i miałem nadzieję, że wyjdzie mi na zdjęciach, że uda się zarejestrować zarówno kolarzy jak i magię światła. A ci z mozołem pokonywali kolejne zakręty, w sumie aż 11 na trasie wznoszącej się blisko 600 metrów do góry, po stromym zboczu. Pogoda na chwilę uśmiecha się do nas słońcem, rozgrzana skała sprawia, że zaczynają się unosić mgły. Czekałem aż podjadą na jeden z bardziej spektakularnych zakrętów. Nacisnąłem spust migawki i wiedziałem, że mam jedno z najlepszych zdjęć jakie kiedykolwiek zrobiłem. Na końcu trasy, już w deszczu, robimy sobie przerwę na kawę. W niewielkim sklepiku dostajemy coś czarnego, gorącego i ohydnego. Cóż, świetne drogi mają Norwegowie, ale kawy robić nie potrafią. Zostawiam chłopaków by się ogrzali a sam, w zacinającym deszczyku ruszam na platformę widokową. Z góry trasa którą pokonali wygląda niewyobrażalnie! Paski drogi, plamy mchów, chmury u skały. Obraz, którego nie powstydziłby się żaden malarz. Stoję tam zauroczony dobre kilkanaście minut. W końcu robię kilka zdjęć i wracam.

Orły i góra marzeń

Zdążyliśmy zapomnieć o słynnej, drogowej drabinie gdy ruszyliśmy dalej, w dół, do fiordu. Trasa prowadziła teraz wciąż do góry, na płaskowyż, w lecie porośniętym zielonymi mchami, które jesienią stały się rude i dość ponure. Ośnieżone szczyty, niewielkie jeziorka i wąski pasek asfaltu pozwalał mi na komponowanie ładnych, książkowych kadrów. Jadę za chłopakami, dyskutują o czymś zawzięcia tak jakby chcieli przekrzyczeć wiatr. W samochodzie nie słyszę ich głosów wiec włączam muzykę. Pianino Norwega, Ketila Bjoernstada z płyty The Sea idealnie pasuje do bajkowego krajobrazu.


Nim się oglądnąłem dojeżdżamy do wielkiego parkingu i miejsca, w którym kolarze zakładają kurtki przeciwwiatrowe, zjadają nieco słodkich batoników i ruszają w dół. „Muszę wam się przyznać, że przez te zjazdy całkiem zdarłem klocki hamulcowe” – z uśmiecham przyznał Karol. Wojtek od razu zaznacza, że nie będzie sie spieszył w dół. Mamy kręcić wideo ze zjazdu więc ustawiam samochód za kolarzami i ruszamy w dół. Ørnevegen – Eagle Road – spada zabójczymi zakrętami ponad 600 metrów, do miejscowości Geiranger położonej nad jednym z najbardziej malowniczych fiordów Norwegii. Kolarze jadą tak szybko, że nie jestem w stanie nadążyć. Zostaje w tyle. I nici z kręcenia filmu. Zamiast więc się spieszyć oglądałem wielki statek pasażerski, który dotarł do nadbrzeża, włosy wodospadów i latające nad fiordem orły. Gdy w końcu dopadam kolarzy, już w miasteczku, miny mają wniebowzięte. Ten zjazd to w gruncie rzeczy jedyny moment na odrobinę rywalizacji, “prawdziwego” ścigania. Codzienne kręcenie ponad 100 km nie ma bowiem nic z zawodów. Dla nich to po prostu świetna okazja by zobaczyć najpiękniejsze drogi Norwegii, poczuć magię kraju, który został stworzony dla takich jak oni. Wrażliwców, spędzających czas na siodełkach rowerów. Przed nami ostatni, najbardziej morderczy podjazd. Z poziomu morza ruszamy na szczyt Dalsnibba, położony jakieś 1500 metrów wyżej. Góra Marzeń. Prowadzi do niej 20 km podjazd. Cały czas pod górę: zakręty, serpentyny, proste i strome drogi. W końcu bramka opłat i końcowe 500 metrów – w pionie. Mam mnóstwo czasu bo chłopcy są już zmęczeni, jadą we dwójkę. Wojtek postanowił odpuścić. Ustawiam się w najlepszym widokowo miejscu i czekam aż dojadą. Przed oczami widzę… scenografię do „Lord of the rings”. Turkus wody kontrastuje z prawie czarnym niebem i białym śniegiem gór. Droga, zakrętami maluje najpiękniejszy krajobraz jaki kiedykolwiek widziałem. Gdy w końcu pojawiają się sylwetki kolarzy zaczynam fotografować. Zdjęcie po zdjęciu, całe sekwencje zdjęć. Wiem, że będę musiał wybrać to jedno, najlepsze. Widzę, że są zmęczeni. Już na szczycie Szymom powie „Są takie chwile, kiedy myślisz, żeby rzucić te cholerny rower i dać sobie spokój”. Ale póki co do szczytu jest jeszcze kilkaset metrów różnicy wzniesień. Na górze zastajemy pusty parking, pojawia się słońce i śnieg, równocześnie. Cała góra, krajobraz, wstążka drogi gdzieś kilometr niżej są nasze. Dla nas. Dla nich. Należało im się. Nie strzela korek szampana. Słychać otwieranej butelki piwa. Norweskiego, o jakimś bardzo dziwnym smaku.

roadtripping_norway_trybalski

Zobacz i przeczytaj polską wersję “Roadtripping Norway”, którą w oryginale ukazała się w Cycling Tips.

Wejdź, kliknij. 

Tekst w wersji angielskiej ukazał się w OUTSIDE MAGAZINE

Strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.