„A ty co byś zrobił gdyby ktoś wycelował w ciebie karabin? No co?”
To było gdzieś w Mostarze, chyba w 1996 roku, zaraz po wojnie. Szedłem ulicą i oglądałem ostrzelane pociskami domy i kamienice. Na chwilę zatrzymałem się na jezdni. Z ciekawością przyglądałem się sporych rozmiarów okrągłemu zagłębieniu, z którego promieniście rozchodziły się odpryski asfaltu – im dalej tym mniej, płycej. Całość wyglądała jak miedzioryt, kunsztownie.
– To po granacie – powiedział do mnie jakiś facet, widząc, że stoję z głową wpatrzoną w czubki butów. – Lepie było nie stać w pobliżu jak rzucali – dodał i uśmiechnął się. To trochę jak w oblewany poniedziałek – pomyślałem. Z balkonów ciskaliśmy worki wypełnione wodą. Spadały pod nogi idących do kościoła przechodniów, oblewając ich od stóp do głów. Lepiej było nie stać w pobliżu jak rzucaliśmy.
Nigdy nie byłem na wojnie. Pod koniec minionego wieku oglądałem jej skutki w Bośni i Hercegowinie, Krajinie, potem w Serbii. Odwiedzałem Bałkany i podglądałem jak wojna zarasta kubikami nowych domów, ulic, ukrywa swoją pamięć przed tłumami turystów. Na tych, którzy w wojnie uczestniczą i na tych, którzy zachowując zimną krew próbują ją relacjonować, fotografować, wojna musi wywierać podobne piętno. Tak myślę. Nie potrafiłbym być jak Krzysztof Miller. Nie chciałbym.
Odwiedzając Bałkany, a potem Abchazję zastanawiałem się jak wygląda świat po wojnie. Życie po wojnie? Co myślą, co robią, o czy marzą, jak żyją ludzie, którzy wojnę przetrwali. Pamięć wojny bywa równie trudna jak ona sama. Zwłaszcza gdy jest dziedziczona.
Pierwszy raz odwiedziłem Abchazję – jeden z nieuznawanych na międzynarodowej arenie krajów – 23 lata po wojnie. Wciśnięta u stóp Kaukazu, pomiędzy Rosję i Gruzję, niewielka, z bogatą kulturą, oryginalnym i arcytrudnym językiem wciąż zbiera się, mozolnie z kolan wojennej zawieruchy. Ta wciąż kłuje w oczy, wyrywa się w opowieściach Abchazów jak niechciany dźwięk, jest żywa, mimo upływu lat.
Gorzkiej pamięci bratobójczego konfliktu nie przykryły ani pastelowe farby świeżo wyremontowanych, nadmorskich kamienic, ani dobre restauracje, ani nawet czarna nitka jeszcze ciepłego asfaltu, prowadząca spod rosyjskiej granicy aż do Suchumu, stolicy kraju. Prezent bratniego narodu rosyjskiego.
Stojąc z Nikołaiem, naszym abchaskim przyjacielem, na dachu wielkiego bloku mieszkalnego słuchaliśmy opowieści o tym jak przyleciały helikoptery, jak pierwsze pociski uderzały w wielkie cielsko żółto – brązowego Domu Partii. Jak bezpowrotnie płonęło spisane świadectwo abchaskiej kultury, magazynowane przez lata w piwnicach budynku. Jak zadrżała ziemia, a wraz z nią serca Abchazów.
Niko zaprowadził nas na Górę Suchumską. Tylko wyobraźnia, artefakty dawnej świetności – zrujnowane kawiarnie, schody, murki, pojedyncze słupy i kiedyś bogato zdobione resztki sufitów pokazują tam jak wyglądała przeszłość. Staliśmy na szczycie, u naszych stóp leżało Suchumi. Kiedyś było jednym z najpiękniejszych i najbogatszych miast nad Morzem Czarnym, jego perłą z żwirowymi plażami, krystalicznie czystą wodą, wspaniałą, nadmorską promenadą i nie mniej wspaniałymi molo, wgryzającymi się w kierunku morskiego horyzontu. Palmy sąsiadowały ze pięknej urody kamienicami, hotelami.
Patrząc z góry na Suchumi czułem, jakbym stał obok, czułem, że jestem widzem jakiegoś spektaklu, który wydarzył się wiele lat temu, ale zapomniano ściągnąć dekorację. Że to niemożliwe. Chciałem podejść bliżej, dotknąć. Pojechaliśmy dalej, kawałek za miasto. Zatrzymaliśmy się w murach dawnego szpitala psychiatrycznego, z którego ludzkie ręce wyniosły wszystko co nadawało się do ponownego wykorzystania. Ziało smutkiem. W środku było przeraźliwie cicho, chociaż grube mury secesyjnej budowli nasiąknięte były przerażającymi dźwiękami. Tak myślę.
Pojechaliśmy nad rzekę Gumistę, w północno – zachodniej flance miasta. Tutaj biegła linia walk w gruzińsko – abchaskim konflikcie. Tutaj były wielkie osiedla, bloki mieszkalne, tu stał jeden z najwspanialszych w byłym, Sowieckim Sojuzie ośrodków szkoleń olimpijskich. Mówiąc były mijam się nieco z prawdą i mówię prawdę, jednocześnie. Wciąż są, lecz straciły swe pierwotne funkcje. To ruina, okopcona, obita pociskami artyleryjskimi, z oczodołami okien, drzwi, wyrwami w murze.
Teraz przewodził nam Rusłan. Niepozorny, żylasty, w nieco zdezelowanym BMW sprowadzonym gdzieś z Niemiec i siódemką córek, zajętych gdzieś w domu. W kapelusiku niczym bałkański Cygan i papierosem w ustach. Małomówny, nieco ponury. Patrzył spode łba. W czasie wojny był zwiadowcą, szedł przodem, mówił „sprawdzam” – bez gwarancji mocnej karty. Ryzykował. Strzelał. Zabijał. Teraz stał na tle wielkiego hotelu, którego wnętrze i okoliczne budynki zaczęły już zarastać soczystą zielenią. Zieleń, nowy kolor nadziei – na to, że ten cały powojenny burdel zniknie w końcu, zejdzie z oczu. Pochłoną go trawy, krzewy, drzewa, zawiną liście, otulą, ukoją. Tak jak tuż za granicą z Gruzją, gdzie wypalone oczodoły wielorodzinnych domów zniknęły w koronach drzew.
Drzewa nie pamiętają. Rusłan nie zapomniał. W samochodzie puszcza nam muzykę. Abchaski Okudżawa, Lew Liubczenko, zachrypniętym głosem chwali wojowników, śpiewa, że to naród, który umiłował wolność. Smutne to i z tego powodu, że mimo wygranej wolność jest tu pozorna. Ma się jej dokładnie tyle ile rubli w kieszeni. A rubel coraz słabszy.
Weszliśmy pomiędzy wysokie bloki Nowego Rejonu. Żar lał się z nieba, cisza, nawet ptaki ukryły się zmęczone upałem. W Abchazji, latem, najlepiej siedzieć w nadmorskich knajpkach, zajadać chaczapuri i popijać spienione i zimne Suchumskoje. Mało kto zapuszcza się tu, na osiedla. Przed nami Mercedes, zdezelowana Łada, wielkie połacie betonu i równie wielkiej płyty. Wszędzie rysy, dziury, rany. Liszaje wojny. Ze wspomnieniami zapisanymi na zjełczałych kolorach ścian, na których kiedyś wisiały zdjęcia, obrazy, przyklejone były meblościanki, pomiędzy którymi tliło się życie. Niektóre miejsca zabliźnione nowymi oknami z PCV i kwiatkami. Ludzie wprowadzają się ponownie, z obawą czy tu w ogóle da się mieszkać. Sprawdzają wytrzymałość ostrzelanych bloków i swoją własną.
Firanka, zasłona, czyjaś twarz zbliża się do szyby i po chwili znika. – Krok w tył, bo on patrzy! Kim jest? Czego chce? Ukryłem oczy za aparatem, fotografuję. Myśli biegają po głowie. Jak żyć w takim miejscu, jak planować przyszłość, jak budzić marzenia, skoro nie wiadomo czy jutro, za miesiąc czy za rok wszystko nie zacznie się od nowa?
Przez wyrwane drzwi klatki schodowej wszedłem do środka. Dziura szybu windy, rozwalone schody, brak poręczy, wyrwane kawałki ścian, splądrowane mieszkania. Zamknąłem oczy i zobaczyłem meble, łóżko, telewizor, rodzinę, dwoje dzieci; z kuchni dochodzi zapach obiadu, na balkonie suszy się pranie, pod blokiem dzieci wspinają się na trzepak, ktoś kopie piłkę, dziewczynka jedzie na za dużym rowerze swojego ojca. Pstryk, otwieram oczy. Uciekam z mieszkania, z bloku. Uciekam.
Wróciliśmy nad morze. Dreptaliśmy rozwalonymi ulicami, omijając dziury. Wzdłuż drogi stały domy z zakratowanymi oknami, betonowe parkany najeżone szkłem butelek. Zza niebieskiej bramy wyskoczył mały chłopiec. W ręce trzymał plastikowy karabin. Mierzył do nas, patrzył groźnie, marszczył czoło. Uf, opuścił karabin, udało nam się! Nad wodą, w cieple zachodzącego słońca smażyli się plażowicze. Ktoś skakał ze zrujnowanego molo, następny, a za nim kolejny. Dwójka mężczyzn, po kolana w wodzie, piła piwo, wpatrzona w horyzont.
Kilka dni później wróciliśmy do Gruzji. Mijaliśmy pola i dzikie sady mandarynek. Gdy się ich nie zbiera przez lata kurczą się – mimo, że i tak niewielkie – i stają się gorzkie w smaku. Przeszliśmy przez most na granicy Abchazji i Gruzji. Abchascy pogranicznicy pożegnali nas machając. Taksówką dojechaliśmy do Zugdidi. Zatrzymaliśmy się pośród pięknych, wybudowanych przez niemiecką fundację bloków mieszkalnych. Żyją tu ci, którzy w czasie wojennego konfliktu znaleźli się po złej stronie barykady – gruzińscy uchodźcy z Abchazji. Niektórzy. Spora część zajmuje odrapany budynek dawnej szkoły, mieszkając jeden na drugim. Spotkaliśmy się z Alexandrem. Ubrany w moro, zniszczony życiem. I wojną. Pochodzi z Litwy, walczył po stronie Gruzinów. Strzelał do Abchazów. – „A ty co byś zrobił gdyby ktoś wycelował w ciebie karabin? No co?”. Słowa, obojętne spojrzenie.
Najbardziej w wojnie boję się właśnie obojętności. Tego co stanie się z nami gdy przekroczymy granicę i wycelujemy, i wystrzelimy. Potem już nigdy nie będzie tak jak dawniej.