Gdy sięgnę pamięcią i przypomnę sobie moją wielką wyprawę do Indii i Nepalu, wciąż zachodzę w głowę jak po tej litanii problemów i nieprzewidzianych zdarzeń miałem siłę, by dalej podróżować. Ta historia wydarzyła się naprawdę.
Był rok 1998. Za sobą miałem 4 lata studiów, poważne, zrealizowane jeszcze w ogólniaku, dwie wyprawy rowerowe po kilku krajach europejskich, a w perspektywie ogromnie kuszącą propozycję przyjaciela ze studiów – Jarka Poniewiery.
– Indie i Nepal, lądem. – Jedziemy my dwaj i… trzy dziewczyny! – kusił mnie Jara (tak zwracali się do niego wszyscy przyjaciele). Wyobraźnia działała na pełnych obrotach! Słynny hippie trail, księżycowe krajobrazy wschodniej Turcji, groźny Iran i bezdroża Pakistanu. W końcu magiczne Indie i sięgające nieba Himalaje Nepalu. Jadę! Och, żeby to było takie proste. Problemy zaczęły się już w Polsce. Kiedy wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że jedziemy, kiedy współtowarzysze podróży cieszyli się pięknymi, wklejonymi w paszporty wizami Pakistanu – mój wniosek wizowy został zatrzymany. Dostałem wezwanie od Konsula Pakistanu do osobistego stawienie się w Warszawie.
– Bałem, się, bałem się jak cholera – zwierzył mi się po latach Jarek, komentując tę sytuację. – Bałem się, że… będę musiał… sam jechać, z trzema babami! – dodał ze śmiechem.
Nic, to. Nie było wyjścia, musiałem pojechać na spotkanie. W tym czasie całkiem poważnie zacząłem rozglądać się nad jakąś konkretną pracą. Oferta pojawiła się dość szybko.
– Witaj, poszukujemy dobrych redaktorów i dziennikarzy do portalu internetowego Onet.pl. To zupełnie nowa rzecz. Nowe wyzwanie i niesamowita szansa dla Ciebie! – miły, kobiecy głos w słuchawce telefonu świdrował w mojej głowie. Dałem sobie czas na zastanowienie i w międzyczasie pojechałem na spotkanie. Konsul, młody, niespełna 40 letni człowiek był bardzo miły, wręcz wylewny. Szybko okazało się, że chęć spotkania wynikała z faktu, że… studiowałem geografię. A konsul był geologiem z wykształcenia. Okazję wyjazdu do Pakistanu chciał wykorzystać dla miłej, branżowej konwersacji. Pokonwersowaliśmy więc o wyższości rzeźby terenu w klimacie suchym okresowo wilgotnym i w konsekwencji wróciłem do Krakowa z świeżą wklejoną w paszport wizą. Uf… Przede mną czekało jeszcze jedno zadanie – zadzwonić do Onetu.
– Dziękuję, nie skorzystam – powiedziałem. – Jadę na kilka miesięcy do Indii i Nepalu – dodałem. W słuchawce nastała cisza. Po dłuższej chwili, padły słowa, z których wprawdzie nie trudno było wyczytać zdziwienie, ale i dały mi jakąś nadzieję.
– Ok., jak wrócisz to się odezwij. Może coś jeszcze będzie do zaoferowania.
Odrzuciłem pracę w – jak się miało okazać – najpopularniejszych, najsłynniejszym i – o czym wówczas nawet nie marzyłem – pionierskim projekcie w dziedzinie Internetu i podróży! Motyla noga!
Na dobry początek
W autobusie do rumuńskiej Suczawy było wesoło.
– Pij, na zdrowie! – krzyczeli, częstując ukraińską wódką. Siedzieliśmy z grupą handlarzy, którzy nastroje mieli znacznie lepsze od naszej piątki. Prócz Jarka i mnie – Ewelina, Ania i Ewa. Czuliśmy, że zaczynamy, wreszcie, naszą wielką przygodę. Jakoś wówczas nie myślałem o tym, że ów zestaw „dwóch na trzy” będzie powodem licznych historii, które na dobre zmienią życie niektórych uczestników naszej azjatyckiej ekspedycji. Pierwszy dłuższy przystanek zaplanowaliśmy w Stambule, w miejscu symbolicznym, gdzie na Bosforze cywilizacja Europy przechodzi w tę azjatycką. W mieście wszystkie drogi – prędzej czy później – prowadzą do meczetów. Kiedy staliśmy, boso, w najpopularniejszym – Nowym Meczecie Yeni Cami, wsłuchując się w melorecytacji wiernych i przyglądając się ogromnej kopulę nie spodziewaliśmy się, że tę nastrojową chwilę zniweczy za moment donośny głos imama. Przy wyjściu z meczetu okazało się, że nie ma moich butów. Przeszukałem wszystkie zakamarki regałów, zaglądnąłem w każdy kąt. Nie ma! Na wyprawę zabrałem dwie pary. Jedne wysokie, w góry i drugie, lekkie, do używania na co dzień. Te właśnie zniknęły. Co robić? Podeszliśmy do jednego z spacerujących, zapytaliśmy. Pokierował nas do – jak się okazało imama. Ten wysłuchał, a potem, już na środku świątyni jak nie huknął! Krzyczał krótko. Nie wiem, co dokładnie, ale zgromadzeni popatrzyli na nas, potem po sobie i na końcu wbili wzrok w podłogę. Koniec końców, wraz z dwójką Turków wylądowałem na pobliskim suku. Wybrali mi buty, kupili. Co za szkoda, że akurat nie zdecydowali się na „oryginalne” buty Adidas.
Droga do Iranu wyglądała dziwnie. Nie, nie chodzi o krajobrazy. Nasz wesoły autobus, pełen rozkrzyczanej młodzieży, im bliżej irańskiej granicy tym bardziej cichł. W odstawkę poszły obcisłe dżinsy, wydekoltowane bluzki. Dziewczyny zmywały makijaż, jedna po drugiej. Zakładały chusty, a w radość w oczach i zabawę w obyczajach powoli zastępował niepokój, później zwykłe, ludzkie przerażenie. Po przekroczeniu granicy Iranu rozpoczęły się kontrole bagażu i całego autobusu. Jedna, druga, trzecia, czwarta i kolejna. Oni mieli wiele do stracenia – cały autobus pełen był towaru na handel. My? Zastanawialiśmy się czy to się w końcu kiedyś skończy. Nie docierało do nas, że wjeżdżamy w paszczę lwa. Na którymś z przystanków podszedł do nas jeden ze współpasażerów i ostrzegł.
– Nie rozmawiajcie tu z nikim. O niczym. A na pewno nie o polityce – powiedział. – Tu roi się od policyjnych szpiegów – wyszeptał.
Nie wierzyłem w to, co słyszę. Czułem się jak w jakimś filmie szpiegowskim. Ale to działo się naprawdę. Na dworcu autobusowym w Teheranie spotkaliśmy turystę, z Anglii. Siedział i smętnie patrzył w punkt. Zagadnęliśmy. Powiedział, że jakiś czas temu ktoś zaszedł go od tyłu i przyłożył coś do ust i nosa. Stracił przytomność. Gdy się ocknął, zorientował się, że ma tylko to, co na sobie, resztę skradziono. A wszystko działo się na wielkim, tłocznym dworcu autobusowym. Tak zapamiętałem mój pierwszy – i jak na razie ostatni – kontakt z Iranem. Zapamiętałem też nasze wyprawowe damy. W kupionych w polskich „szmateksach” kolorowych sukienkach zakrywających ramiona i kolana, z plecakami na plecach wzbudzały w nas, facetach, niepohamowaną radość. Im nie było do śmiechu. Patrzyły na nas z pode łba, z wściekłością.
Welcome to Pakistan!
Gdy już otrząsnęliśmy się ze spotkania z Iranem, kiedy wszystko wskazywało na to, że problemy już za nami, bo przejechaliśmy bezpiecznie Iran i trafiliśmy na granice w słynnym miasteczku przemytników i handlarzy narkotyków – Taftanie – wydarzyła się rzecz, która miała odesłać nas z powrotem, do Polski. W niewielkim, ledwie pokrytym blachą baraku, w którym na wielkim, stalowym gwoździu nadzianych było chyba z tysiąc deklaracji celnych usłyszeliśmy stanowcze „nie” na nasz wjazd do Pakistanu. A wszystkiemu winne… wizy, które wklejone w paszporty miały poprawiane długopisem daty ważności. Oczywiście wszystko z winy urzędników pakistańskiego konsulatu w Warszawie. Gdy wręczyli części naszej ekipy paszporty, na nasze „ale” zbyli nas stwierdzeniem, że „na pewno nie będzie problemu”. A problem był i to wielki. Rozmowy trwały długo, przekonywaliśmy, tłumaczyliśmy. Klęliśmy i modlili równocześnie. Na darmo.
– Musicie wracać – powiedział jeden z urzędujących na przejściu. W końcu jednak stał się cud. Nie wiem czy komuś udało się dodzwonić i sprawdzić w jakiejś „wielkiej, ważnej księdze”, że nasze wizy faktycznie są i że wystawione tak jak w paszportach stoi. Tak czy inaczej albo zrozumieli albo sprawdzili. Puścili nas do Pakistanu. Chciało nam się tańczyć! Ze sporym opóźnieniem ruszyliśmy w dalszą drogę. Po całonocnej przeprawie przez pustynie, kiedy kierowca niewielkiego, przeładowanego pasażerami i bagażami na dachu busa permanentni gubił drogę, zasypywaną piaskiem, w końcu dowiózł nas do dworca kolejowego w Quetcie – odetchnąłem z ulgą. Już nic złego nas nie spotka – pomyślałem. Na miejscu ruszyliśmy z Jarkiem kupić bilety do Lahore. I nagle – spotkaliśmy takich dwóch jak i my, globtroterów. Kazek i Krzysiek ruszyli do Azji tą samą trasą. Zagadnęliśmy, chłopcy stwierdzili, że chętnie dołącza do naszej grupy. A kiedy poznali jej piękniejszą cześć – byli przekonani, że dokonali najlepszego z wyborów. Jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy, że to spotkanie poważnie zaważy na życiu dwójki z naszej powiększonej, siedmioosobowej ekipy. Do Lahore pojechaliśmy pociągiem, a w nim spotkaliśmy jakiegoś słynnego pakistańskiego zapaśnika – tak o sobie mówił. Zaprosił nas na wesele znajomych. Ulokowaliśmy się w tanim hotelu niedaleko dworca i od razu odwiedziła nas policja, która poleciła zmywać się, byle szybko, do innego, bezpieczniejszego hotelu. Odmówiliśmy. Ale niepokój został. Musieliśmy wystawić wartę. Z losowania wypadło, że to ja muszę zostać i pilnować naszego dobytku w hotelowym pokoju. Cóż, widać nie było mi dane oglądać weselnej uroczystości.
Do Indii.
Wjazd do Indii był jak dotarcie do Ziemi Obiecanej. Pakistan nie przypadł mi do gustu. Wydawał mi się dziki, ludzie w Lahore zbyt bezpośredni. Kiedy czekaliśmy przed wejściem do Czerwonego Meczetu podszczypywali dziewczyny, dwie blondynki, permanentnie przekraczając granicę przyzwoitości. Na przejściu granicznym doszło do śmiesznego incydentu. Kris i Kazek dość żmudnie wypełniali deklarację celną. Okazało się, że pojechali do Azji bez znajomości języka angielskiego. Mało tego – wcale ich to nie martwiło, a wręcz wpędzało w dobry nastrój i ten specyficzny feeling, kiedy nie wiesz, co wydarzy się za kilka chwil. O mało, co nie padliśmy ze śmiechu, gdy w sekcji occupation chłopcy wpisywali słowo… „polish”. Cóż, dwóch, polskich pucybutów na granicy Pakistanu i Indii, to jest to! Bardzo szybko okazało się, że panowie nadają na takich samych częstotliwościach co i my, cieszyliśmy się z tego spotkania.
Nasza droga prowadziła ku Himalajom. Dla mnie cały ten wyjazd był spełnieniem dziecięcego marzenia – dotknąć najwyższych gór świata. Szybko minęliśmy Delhi, zatrzymując się jedynie na kilka dni, by odpocząć i nieco pozwiedzać. Pociągiem, dalej autobusem, w końcu wylądowaliśmy na przejściu granicznym w Sonauli. Czekała nas przeprawa graniczna i dalej, Pohkara, przedsionek Himalajów. Sonauli jest obrzydliwie, nie boję się użyć tego słowa. Śmierdzi stęchlizną, brzęczy komarami i straszy malarią. Gdy przekroczyliśmy indyjską granicę i dumnie szli, w grupie ludzi, ku nepalskiej sekcji, Ania –dziewczyna Jarka – zatrzymała się nagle, zbladła i złapała za pas, na którym do niedawna miała zamocowaną torebkę z wszystkimi dokumentami, pieniędzmi. Katastrofa! Została okradziona! Kiedy zdenerwowanie nieco minęło zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej. Sytuacja była niewesoła, Ania nie miała paszportu, więc nie miała też podstaw by wrócić do Indii, a tym bardziej by przekroczyć granicę Nepalu. Ale jakimś cudem – nie pytajcie, nie wiem jak – udało nam się wrócić do Indii. Ania bez paszportu, a reszta grupy z anulowanymi pieczęciami wjazdu. Zatrzymaliśmy się w jakimś obrzydliwym hoteliku w Sonauli i rozpoczęli naradę.
– Wracamy do Delhi – padło z ust Jarka.
– Wszyscy? – zapytałem.
– Nie, Ania i ja. Spróbujemy załatwić paszporty konsularne i jakąż pożyczkę pieniężną – Dodał. No tak, tylko osoba konsula w Delhi mogła coś zaradzić. Zwłaszcza, że cała nasza ekipa miała wracać, za kilka miesięcy, lądem, do Polski. Nie przewodziliśmy wydatków związanych z przelotem samolotem. A jak tu wrócić, bez paszportu i wiz tranzytowych?
Witajcie, Himalaje!
Rozstaliśmy się z Jarkiem i Anią. Uwiliśmy się dokładnie za dwa i pół tygodnia w Varanasi. Żeby nie błądzić, wybraliśmy z przewodnika Lonely Planet jeden z najbardziej znanych hoteli – Jogi Guest House. Wówczas nie przeczuwaliśmy, że ów wybór zemści się na nas, jakże okrutnie…
Dwa tygodnie w Nepalu zleciały jak z bicza trzasnął. Z Pokhary ruszyliśmy do sanktuarium Annapurny, po blisko tygodniowym trekkingu wrócili do Kathmandu i zwiedzaliśmy miasteczka doliny Kathmandu – z Bhaktapurem na czele. W porównaniu z Indiami, Nepal wydawał nam się cichy i spokojny. Do Kathmandu podróżowaliśmy na dachu autobusu w towarzystwie dwóch miłych Belgijek. Piękne krajobrazy, kobiety i wiatr we włosach. Czego chcieć więcej? Zabawne, że podobną ulgę i nastrój uniesienia czuliśmy, gdy przekroczyliśmy granicę z Pakistanem. Tam był chaos, w Indiach – spokój i porządek. Ot, taka podróżnicza skala porównawcza. W Kathmandu, gdzieś na jednej z niewielkich uliczek usłyszałem polskie głosy. Rozglądnąłem się i zobaczyłem przed sobą dwie kobiety – jedną całkiem młodą i uroczo piękną, drugą dojrzałej urody, z błyskiem w oku. Od słowa do słowa i już siedzieliśmy w jakiejś knajpce i pili kawę miło rozmawiając. Magda była studentką z Krakowa, Maria – byłą reporterką, emerytowaną.
– Gdzie mieszkasz? – zapytałem z ciekawością.
– Jedno pudełko z rzeczami mam w Paryżu, drugie w Londynie, trzecie gdzieś w Rzymie! – odpowiedziała i zaśmiała się głośno. Te słowa utkwiły w mojej głowie na długie lata, aż do momentu kiedy uświadomiłem sobie, że w podróżach najpiękniejsze są powroty, do domu. Kiedy wchodzi się przez drzwi, ściąga plecak, przekręca klucz w zamku i wdycha zapach mieszkania. Nie rozumiałem – z resztą to się do dziś nie zmieniło – jak można nie mieć takiego miejsca, do wracania? Ale – jak to w życiu bywa, spotkanie z Marią i Magdą miało się jeszcze odbić echem w moim życiu. Tymczasem przyszło nam się rozstać z Kazkiem i Krisem. Ich droga prowadziło dalej, do kolejnych miejsc w Nepalu. My ruszaliśmy na południe Indii. To był moment, kiedy pierwszy raz zauważyłem, że Kris i Ewelina patrzą na siebie w szczególny sposób. Inaczej niż inni.
W poszukiwaniu zmarnowanego czasu
Varanasi powitało nas ulewą. Co to była za ulewa! Uliczki wręcz spływały deszczem, woda toczyła śmieci, reszki jedzenia, kawałki folii, plastikowe wiaderka. Wysiedliśmy z pociągu i zaczepiliśmy jednego z rikszarz.
– Człowieku, Jogi Guest House, wiesz gdzie jest? Zawieziesz nas?
– No, problem, mister, no problem! – odpowiedział. Załadowaliśmy się na rikszę ruszyliśmy. Po kilkunastu minutach pojazdy zatrzymały się, rikszarz z uśmiechem wskazał nam hotel. Czytam szyld i nie wierzę. Owszem, Jogi Guest House, ale „New”, czyli całkiem inny hotel. Zwróciłem uwagę naszemu rikszarzowi, ten podrapał się po głowie
– Ok., ok., wiem, wiem, jedziemy – zarządził. Kolejne 15 minut i zatrzymaliśmy się pod kolejnym hotelem. Wielki napis: Jogi Guest House, a nad nim, już mniejszymi literami „Ganga”.
– Kurwa mać! Zakląłem głośno i poirytowany pytam uśmiechniętego od ucha do ucha rikszarza. – Czy Ty na pewno wiesz gdzie jest Jogi Guest House? Ale taki bez „New”, „modern”, ”Ganga” – Interesuje mnie samo Jogi Guest House. Znasz, wiesz? Podrapał się po głowie i z rozbrajającą szczerością odpowiedział.
– Hotel się spalił jakiś czas temu, teraz jest w remoncie. Czy ten jest dla Was zły? – zapytał ze zdziwieniem. Usiedliśmy na schodkach i załamaliśmy ręce. Jak w takim razie spotkamy się z Jarkiem i Anią w tym kilkumilionowym mieście? Ktoś pomyśli – a wysłać im emaila! W 1998 roku owszem, email istniał. Miałem konto na Polboxie. Ale nie było to coś, co sprawdzało się 10 razy dziennie i liczyło się na to, że ktoś napisze, da znać, poinformuje. Na dodatek Jarek nie miał emaila. Wróciliśmy do centrum i znaleźliśmy niedrogi hotelik w jednej z wąskich uliczek. Ulokowaliśmy się i spotkali na naradę. Ustaliliśmy, że spędzimy tu czas aktywnie – zwiedzając i szukając. Asekuracyjnie, jeszcze w Indiach, po kradzieży na granicy, Jarek ustalił datę, dzień, w którym mieliśmy się spotkać na dworcu kolejowym w Varanasi, przy okienku numer 1. Nim to się jednak miało stać, kolejne dni upływały na rozlepianiu, wszędzie, w globtroterskich hotelikach kartek na tablicach i czytania tamże zawieszonych. Pomiędzy wizytami na ghatach nad Gangesem szwendaliśmy się po turystycznych knajpkach, barach i wypatrywali. Na darmo. W umówiony dzień nie spotkaliśmy Ani i Jarka na dworcu. Szanse na spotkanie zmalały. Dni mijały i już w zasadzie pogodziliśmy się z faktem, że nie odnajdziemy się i dalszą trasę kontynuujemy na własną rękę. Przed nami był Madras, potem zachodnie wybrzeże z bajecznymi plażami Triwandrum. Gorące południe kusiło nas tak samo jak wcześniej Himalaje. I znów o wszystkim zadecydował przypadek. Do Varanasi, zupełnie niezależnie, dotarli Kris i Kazek. Jakby tego było mało – spotkali się z Anią i Jarkiem, którzy obdzwaniali popularne hoteliki wypytując o Polaków i w ten sposób trafili na chłopaków! Zupełnie przypadkiem, wszyscy razem, spotkaliśmy się któregoś wieczora nad Gangesem. Varanasi – miejsce, w którym wszystko się kończy i zaczyna w mętnych wodach Świętej Rzeki okazało się dla nas łaskawe.
Na południe.
Wyprawa trwała więc w najlepsze. Ruszyliśmy na południe. Dotarliśmy do Ojca Mariana Żelazka, polskiego zakonnika, który od 1975 roku prowadził w Puri leprozorium. Widok setek trędowatych, którzy wspaniale radzą sobie, tworząc samowystarczalną komunę wywarł na mnie ogromne i trwałe wrażenie. Spotkanie z zakonnikiem było dla nas wszystkich szczególnym wydarzeniem i myślę – z perspektywy lat – jednym z największych wstrząsów, jakie przeżyłem w swoim ówcześnie 23 letnim życiu. Do dziś nie jestem w stanie zapomnieć jednej z rozmów z Ojcem Marianem. Zapytaliśmy go, nieco skonfundowani tym, co ujrzeliśmy w Indiach, o to jak postępować z wszechobecnymi, żebrzącymi ludźmi. Czuliśmy się źle, my, białasy z „lepszego świata”, walcząc z dylematem: komu dać jałmużnę, a komu odmówić. Ojciec Marian szybko rozwiał nasze wątpliwości.
– Nikomu, nie dawajcie nikomu – powiedział. Byliśmy totalnie zaskoczeni. – Dając nie pomagacie, nie jesteście w stanie uszczęśliwić nikogo z tych biednych ludzi. Nie dacie wszystkim, a obdarowanemu i tak za chwilę zabraknie. Zamiast tego zastanówcie się, co możecie dla nich zrobić z perspektywy waszego życia w Polsce, waszej pracy i obowiązków. Na ile możecie się przydać tym tu, i jak to zrobić – dodał. Sam był najlepszym przykładem, że podarowanie ryby nic nie daje, że trzeba dać wędkę. Nie przesadzę, pisząc, że to spotkanie coś w nas zmieniło, na dobre. I kiedy wędrowaliśmy, wiele dni później, po przepięknych plażach zachodniego wybrzeża Indii okolic Koczi, „nasze Indie” wyglądały już zupełnie inaczej.
Powrót.
Nie wyglądał tak jak zaplanowaliśmy. Zdążyliśmy się już przyzwyczaić do niespodzianek! W Delhi Jarek i Ania poznali nas z Mirkiem Czwaczką, psychologiem i wagabundą, który w Indiach robił jakieś niezrozumiałe dla nas interesy. Mirek zaczarowała nas sobą, opowieściami i podejściem do życia. Polubiłem się z nim, postanowiłem pozostać w Delhi nieco dłużej. Podobną decyzję podjęła Ewa, która – nikt z nas nie chciał w to uwierzyć – poznała w mieście młodego Hindusa i stwierdziła, że się… zakochała. Nie była pierwsza – Ewelina i Kris też zbytnio nie kryli się ze swoim uczuciem. Jarek nie był zadowolony z naszej decyzji. Na jego głowie pozostała próba powrotu do Polski, ponownie lądem przez Pakistan, Iran, Turcję… Bez wizy w paszporcie konsularnym Ani i ze swoją, pakistańską, z poprawianymi datami. Te same problemy, te same miejsca, ale już bez wsparcia drugiego faceta – w kraju, w którym głos kobiecy wciąż się nie liczy. Rozstaliśmy się. Zabrałem od niego wszystkie naświetlone rolki filmu, pożegnaliśmy ich z Ewą na dworcu, pomagając wsiąść do pociągu.
Do Polski wróciłem – z Ewą – dwa tygodnie później. Była zima. Siedziałem na korytarzu akademika i jedyna myśl, która uporczywie kołatała mi się w głowie brzmiała: co ja tutaj robię?
Posłowie
Od wyprawy do Indii i Nepalu minęło już czternaście lat (tekst pisałem w 2011, dziś to już dwadzieścia lat – przyp. PT). Co dzieje się z bohaterami tej opowieści? Jarek prowadzi biuro podróży Laurazja, zabiera turystów wszędzie tam, gdzie można zobaczyć coś ciekawego w oryginalny, ciekawy sposób. Rozstał się z Anią, ożenił, ma dzieci. Ewelina i Kris mieszkają w Dobkowie na Dolnym Śląsku i prowadzą własny, stylowy, uroczy i pełen ciepła pensjonat Villa Greta, mają dwójkę dzieci. Kazek jest wziętym weterynarzem w Krzeszowicach, nieopodal Krakowa. Dużo podróżuje. Ewa wyszła za swojego Hindusa z Delhi. Manzoora! Kilka razy była w Indiach, w końcu, mimo wielu przeciwności losu sprowadziła go do Polski. Mają syna i prowadzą w Krakowie indyjską restaurację Taste of India. Ania pracuje w Krakowie, w branży turystycznej. Mirek mieszka w Wielkiej Brytanii, jest wziętym pilotem wypraw trampingowych, ma żonę i dzieci. Magda mieszka w Krakowie, wraz z mężem prowadzi zakład fotograficzny, fotografuje. A Maria… Marię spotkałem zupełnie przypadkiem – co samo w sobie jest historią niesamowitą, na osobną opowieść – w 2004 roku, w Australii. Podróżowała camperem z dwoma pieskami. Wciąż nie ma domu i wcale jej to nie przeszkadza. Ojciec Marian był w 2002 roku polskim kandydatem do Pokojowej Nagrody Nobla, zmarł w Puri w 2006 roku, nie opuściwszy swoich podopiecznych. A ja? W 1999 roku dostałem tę pracę w Onecie, gdzie spędziłem 10 lat, tworząc najpopularniejszy, polski serwis o podróżowania. Ale gdyby nie ta wyprawa i ludzie, których spotkałem nie byłbym ani tu gdzie jestem, ani tym, kim jestem. Dziękuję Wam.
Piotr Trybalski