– Gdy będziesz we Lwowie, koniecznie idź do kościoła ormiańskiego – powiedział mi przyjaciel, kiedy dowiedział się, że planuję wyjazd.
Dlaczego akurat do ormiańskiego? Nie rozumiałem. W rzeczywistości nie planowałem jakiś szczególnych odwiedzin lwowskich kościołów. Wystarczyło mi to co zobaczyłem na ulicach – same ulice. Lwów – “Rzym Wschodu” – powalił mnie na kolana! Mimo, że przez blisko 20 lat mieszkałem całkiem niedaleko wschodniej granicy, jakoś nie było mi po drodze zaglądnąć do Lwowa. A teraz, po niespełna 20 latach mieszkania w Krakowie odkryłem, że… Kraków ma brata. Większego, równie niespiesznego w codziennym życiu, może bardziej zniszczonego, ale z klimatem, który jest tak podobny, że czasami można się zapomnieć. Zapomniałem się więc na kilka dni, zaglądnąłem do kilku pubów, których Kraków Lwowowi mógłby pozazdrościć.
Trafiłem nawet na pochód i manifestację w Dzień Niezależności Ukrainy (24 sierpnia), a wraz z nią pod pomnik Bandery, ukraińskiego bohatera. Do kościoła ormiańskiego trafiłem więc przypadkiem, błąkając się w ostatnim dni pobytu, w niedzielę po lwowskim rynku. Wszedłem, akurat trwała msza. I oniemiałem. Prowadzone w ormiańskim obrządku nabożeństwo, z niewielkim żeńskim chórem i męskim solistą, niesamowite światło wpadające przez okna, niewielka grupa wiernych – wszystko to sprawiło, że jedyne co mogłem zrobić to włączyć dyktafon i nagrywać. Cóż, opowiadanie o dźwiękach to tak jak opowiadanie o obrazach. Zobaczcie więc i posłuchajcie albo i zobaczcie i posłuchajcie.