Jedziemy z Krakowa. A4 zatłoczona, mnóstwo samochodów osobowych na niemieckich, ukraińskich tablicach, co jakiś czas konwój furgonetek: Czesi, Włosi, Szwajcarzy: straż pożarna, organizacje charytatywne, a nawet jakieś mięsne, czeskie przedsiębiorstwo. Oklejeni żółto-niebieskimi flagami, napisami – Slava Ukraini, pomoc dla Ukrainy, albo po prostu “Dla Ukrainy”.
W Korczowej wielka kolejka do przejścia. Policjant zatrzymuje nas, pyta czy chcemy jechać do Ukrainy. Zaprzeczamy.
– Dziennikarze? Aaaa… jak chcecie zobaczyć co się dzieje to nie tu, bo na przejściu wszystkich pakują w autobusy. Jeździe do Hali Kijowskiej, w prawo i potem znów wprawo, pięć minut stąd – tłumaczy.
Pojechaliśmy. Na miejscu tłumy. Wielka hala obstawiona przez wojskowych, do środka wejść nie można. Z powodów bezpieczeństwa. Na zewnątrz rząd foodtrucków: pizza, frytki, mięsa przeróżne, picie. Wszystko za darmo, wszystko dla uciekających. Tłum się kłębi, ogonki ludzi pozawijane, nikt nie wie gdzie się kończą. W kolejce mało rozmów, no chyba, że telewizja zagadnie, zapyta. A telewizje przyjechały z całego świata, oglądam kostki na mikrofonach – Grecy, Szwedzi, Niemcy, USA, katarska Al Jazeera.
– Mówcie, że my uciekamy przed wojną, nie nazywajcie nas uchodźcami – tłumaczy Ukrainka. Dobrze ubrana, mówi płynnie po angielsku.
Dosłownie, co chwilę przyjeżdża autobus, głównie MKS, Straż Pożarna i leciwe z PKS – Lubaczów, Jarosław, Przeworsk. Wożą, wahadłowo – pusty do granicy, z powrotem zaś – wypełniony do granic możliwości. W środku o wiele za dużo ludzi, w zasadzi wyłącznie matki z dziećmi, młodzież, no i ci, którzy w Ukrainie żyli: Uzbekowie, Kazachowie, Kirgizowie. Upchani na siedzeniach, z twarzami wtulonymi w mokre, zimne szkło szyb. Czuję, jak żołnierz łapie mnie za ramiona, zdecydowanym ruchem przesuwa na bok.
– Zejdź z ulicy, chyba, że chcesz wpaść pod autobus – mówi.
Wychodzą z autobusu, kobieta niesie zawiniętego w koc niemowlaka, za nią dwójka starszych dzieciaków, na plecach małe, szkolne, różowe plecaki, ona ma jeszcze jedną torbę, nie za dużą. I tyle. Kierują ich do środka, do hali. Próbuję wejść za nimi. Przeciskam się w wąskich drzwiach. Widok zaskakuje. Potem Kasia powie, że nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziała. Potem ja powiem, że znów widziałem tę samą dziewczynę, siedziała w tym samym miejscu co dzień wcześniej, w tej samej pozycji, z tym samym nieobecnym wzrokiem wbitym w punkt. Ale to będzie w innej hali, w innym punkcie recepcyjnym.
Tak je nazywają – recepcyjne. W środku tej “kijowskiej” zapisy: na transporty do miast w Polsce i Europie, zapisy na bezpłatne karty SIM, wydawanie jedzenia, punkt gdzie dzieciaki mogą zająć się rysowaniem, zabawą. Hala jest kolosalnej wielkości, prawie w całości zastawiona łóżkami. Skala nie do wyobrażenia. I nie do wyobrażenia to, co się widzi, bo mózg płata dziwnego figla. Tak jakby nie chciał złożyć do kupy wojennej, uchodźczej tragedii zgromadzonych i tego, co widzą oczy. Jakby szukał wymówki, żeby na głos, w głowie, nie wykrzyczeć całego bólu tragedii tych ludzi. Bo tej tragedii nie widać: nie ma blizn, ran, nie widać krwi. Za to jest coś, co stanowi dominantę wszystkich tych miejsc, wszystkich, które będziemy później oglądać: zmęczenie, beznadzieja. Na łóżkach siedzą, leżą, kucają ci, którym ktoś w jednej chwili zabrał całą nadzieję życia. Trwają ciche rozmowy, ktoś, śpi, ktoś inny leży wpatrując się w sufit. Nie ma prywatności. Łóżka stłoczone, chodzi się wąskimi drużkami. Do tego wojskowi i policja, wolontariusze; rozgardiasz. Gdzieś w rogu hali huczy podniesionymi głosami wielki punkt organizacji transportu. Wykrzykiwane nazwy miast, kierowcy z tabliczkami nad głową: wielka lekcja geografii – miasta z całej Europy. Jak w strefie last minute z berlińskiego lotniska. Tam była kiedyś giełda kierunków na wakacyjny wypoczynek. Obrzydliwe skojarzenie. Dowiaduję się, że codziennie przez halę przechodzi 11 tysięcy uciekających.
Przysiadam na skraju łóżka. Starszy mężczyzna uśmiecha się, nieśmiało, zagaduję go, a potem nie potrafię przerwać potoku jego słów. Opowiada, że stał pod polską granicą w radzieckich wojskach, gdy Jaruzelski wprowadzał stan wojenny, że na kolei pracował i koleją uciekał do Lwowa. Że z Dniepru jechali dwa dni, na stojąco, pięć wagonów, jedna toaleta. Jest sam, samiuśki. Nie wie dokąd chce jechać, chciałby po prostu móc wrócić.
– Wiesz, ja myślę po rosyjsku, mówię po rosyjsku. Ale teraz staram się po ukraińsku, bo to jedyny sposób, żeby odróżnić kto my, a kto oni – tłumaczy.
Pokazuje mi dokumenty, “pensioner”, emeryt. Znów się uśmiecha, mówi, że jest potwornie zmęczony.
Jedziemy na przejście graniczne w Medyce. Tam zupełnie inaczej. Ale podobnie jak w normalnych czasach. Tłumnie, chaotycznie, obrzydliwej urody przygraniczne budy z jedzeniem, a przy nich oczekujący uchodźców, podpierają ściany. Dalej – wielka Biedronka i pole wysokiej na metr, suchej trzciny. Do tego wielka hałda darów – w zasadzie wyłącznie odzież. Tutaj coś nie zadziałało, bo nie ma ani czasu ani możliwości by tę odzież tu dzielić, rozdawać. Refleksja? Zmarnowana energia.
Na przygranicznym placu, co o kawałek ustawione są beczki po oleju, w środku pali się ogień, daje ciepło, ale i smrodzi. Gdy nie ma wiatru miejsce osnute jest dymem. Stoi też kilka namiotów. W jednym z napisem “India”, czekają na hinduskich uciekinierów, studentów, drugi z napisami po hebrajsku. W białym, niewielkim namiocie tłum ludzi. W środku poustawiane gazowe ogrzewacze, dookoła siedzą matki z dzieciakami. Dzieci wyciszone, spokojne, nie słychać płaczu, nie trzeba ich za bardzo pilnować. Zajmują się sobą: grają na tabletach, rysują, obracają w rękach zabawki.
Na trasie z przejścia do parkingu ustawione stragany, pudła wypełnione kosmetykami, słodyczami dosłownie wszystkim – niczym na azjatyckim targowisku. Ludzie siedzą, rozmawiają. Tłumy pojawiają się falami – gdy tylko po drugiej stronie granicy dojedzie autobus. Nagle pojawia się ukraińska rodzina, wolontariusze momentalnie zrywają się, pierwsze co dają to uśmiech, potem w ręce dzieciaków wpadają łakocie, maskotki, zabawki.
– Co wam trzeba?
Pytania niczym mantra padają od stoiska do stoiska. Mam wrażenie, że każda prośba zostałaby tu spełniona. Ukraińcom brakuje rąk by zatrzymać to wszystko, co chcą im dać.
Tuż przy parkingu na betonowym słupku stoi dziewczyna w odblaskowej kamizelce. W dłoni megafon, po ukraińsku padają nazwy miast, oferty transportu. Co chwilę podjeżdża autobus. W ścisku, w chaosie ludzie pakują się do środka. Straż pożarna, pogranicznicy z umiarkowanymi sukcesami próbują zapanować nad tym, co się dzieje. Tu świetnie widać, że pomoc dzieje się, działa, bo tam, na samym dole, zwykli ludzie, instytucje administracji, burmistrzowie i wójtowie wzięli sprawy w swoje ręce nie czekając na pomoc ani instrukcję “z góry”. Radzą sobie tak jak potrafią. Bo pomocy z góry, w dziesiątym dniu wojny, przy ponad milionie osób, które przekroczyły granicę wciąż nie ma, tak samo jak strategii rządowej, pomysłu jak poradzić sobie z uciekającymi do Polski.
Telewizje zagadują przybyłych, wypytują. Gdzieś przy asfalcie prowadzącym spod granicznych szlabanów, na niewielkim parkingu, przy wielkim, nieco zdezelowanym fortepianie siedzi muzyk i gra. Wzmocnione głośnikiem dźwięki rozlewają się po całym przejściu granicznym. Gdy wielki, strażacki autobus zawozi przybyłą grupę ludzi na chwilę wszystko uspokaja się, cichnie. Ludzie z kilku obecnych tu telewizji zastygają w oczekiwaniu na kolejną falę ludzi. Na usta ciśnie się jedno słowo: absurd.
W sali gimnastycznej szkoły nr 14 im. Zjednoczonej Europy w Przemyślu wszystko działa jak w zegarku. Jest stołówka, namiot ratowników medycznych, w rogu sali stoi telewizor, leżą materace, dzieciaki oglądają kreskówki. Pod koszem do koszykówki trzech malców próbuje grać, wrzucić piłkę. To kolejny punkt recepcyjny, jak w każdym mnóstwo pracy, obowiązków. Rejestracja osób, wydawanie pościeli, szycie poszewek. Dziewczyny postanowiły zrobić to samodzielnie. Z wielkiego walca krawieckiego sztywnika szyją więc, ubierają poduszki, koce.
– Tak jest czyściej, przyjemniej – tłumaczą.
Dają namiastkę domowych warunków. Jedna pani wyprowadza psa. Mały, taki “do torebki”, na cienkiej smyczy. Spaceruje dookoła hali, pomiędzy łóżkami.
– Czy możecie mi dać lustro? – mężczyzna w średnim wieku zagaduje wolontariusza. Przeczący ruch głowy. Ten wraca do łazienki, nad umywalką kończy golenie, dłonią sprawdza szorstkość twarzy. Kilka poprawek na policzkach, woda, ręcznik. Znów ogolony, czysty. Trzy dni zeszło dostać się ze Lwowa.
– Zależy nam, żeby ludzie byli tu jak najkrócej tłumaczy jeden z wolontariuszy, żeby jechali dalej, do domów, rodzin, znajomych. Do normalności. Ale nie zawsze jest to możliwe. Ludzie są zmęczeni, niektórzy jechali do Polski wiele dni. Mimo, że mają transport w głąb kraju chcą odpocząć, chociaż jeden dzień.
Do szkoły w Łodynie pod Ustrzykami Dolnymi trafiają uchodźcy z przejścia w Krościenku. Dookoła błoto, rozjeżdżone drogi, do tego mnóstwo wojska i policji. Gdy tylko pojawiamy się podchodzi policjant. Zamaskowany, w pełnym rynsztunku, z bronią, magazynkami. Wypytuje, spisuje dane. Mówi, że to wszystko dla bezpieczeństwa, bo pojawiają się jacyś dziwni ludzie, podają za dziennikarzy, fotografują. Załatwia nam możliwość fotografowania. Ale tylko na zewnątrz, jeśli chcemy wewnątrz to musimy uzyskać pozwolenie od burmistrza. Dzwoni
– Burmistrz będzie do godziny. Radzi czekać i porozmawiać z nim.
Obok szkoły stoi spory namiot z darami, w środku dosłownie wszystko. Kobieta wchodzi z córką, krząta się w środku, po chwili wychodzą: szczotka do czesania psa, miska, karma, kaganiec. Wszystko nowe, z metkami. Dziewczynka z namiotu wychodzi uśmiechnięta, w dłoni trzyma kolorowy bączek. Wracają do szkoły. A tam w salach i korytarzach łóżka, mnóstwo głównie młodych dziewczyn, matek z dzieciakami. Jest zaplecze kuchenne, kobiety z koło gospodyń wiejskich w swoim żywiole. Czuć zapach, piękny zapach ciepłego, domowego jedzenia. Tuż przy wejściu do szkoły wielka tablica, mazakiem wypisane nazwy miast w Polsce i Europie, numery telefonu, liczby wskazujące ilość wolnych miejsc w samochodach.
Na przejściu w Krościenku dość mały ruch.
– W nocy było tyle narodu, że nie wiadomo było w co ręce włożyć – mówi Kurczak. Razem z Jędrkiem przyjechali pomagać, znamy się od lat. Teraz, około południe jest spokojnie. Od czasu do czasu pojawiają się ukraińskie rodziny, w zasadzie natychmiast ktoś do nich wychodzi, pomaga wsiąść do samochodu, zabiera. Niedaleko koksiaka, na którym stoi wielki gar z zupą siedzi dwójka dzieciaków, matka właśnie udziela wywiadu dla telewizji. Dzieciaki marzną, nie mają rękawiczek. Kasia daje im chemiczne rozgrzewacze. Żałuje, że nie kupiła ich więcej. Ktoś podchodzi do kobiety, pyta dokąd chce jechać.
– Nie wiem, nie wiem… – odpowiada.
– Do Włoch? – pada propozycja.
– Do Włoch… – powtarza bezwiednie. – Może być do Włoch.
Pakują się do auta. Gdy wracamy z granicy do Przemyśla, na szarym niebie pojawia się klucz żurawi, a za nim drugi i kolejny. Lecą zza ukraińskiej granicy w głąb Polski.
Na A4 tłoczno, mnóstwo samochodów na ukraińskich blachach, wszystkie ciągną na zachód. A mnie olśniewa. Zrozumiałem, że w końcu odrobiliśmy lekcję w “szkole zjednoczonej Europy”. Zrozumieliśmy, że można uciekać ze swojego kraju i jednocześnie mieć w ręce nowego ajfona, można mieć torebkę za tysiąc euro i markową kurtkę, drogie okulary i laptopa, można uciekać z psem i kotem. Można być bogatym. Zrozumieliśmy, że wojna nie wybiera, nie segreguje ludzi pod względem majętności, że wojna jest równo – śmiertelnie – sprawiedliwa dla wszystkich, którzy znajdą się w jej zasięgu. Gdybyśmy jeszcze zrozumieli, że wojna nie widzi koloru skóry i wyznania, i jest tak samo zabójcza w Ukrainie, Afganistanie, Syrii czy Iranie. Gdybyśmy.
Korczowa, Przemyśl, Krościenko, Ustrzyki Dolne, 5-6 marca 2022.
Przydatne linki dla tych, którzy chcą pomóc: