Mapa odwiedzonych miejsc, każdego dnia będziemy ją uzupełniać o nowe pozycje
Jak się spakować na trzy tygodnie w Alpach Austriackich? Gdy nadszedł ten moment, byłem w rozsypce. Ania sprawnie uwinęła się ze swoim plecakiem, a ja… jak zwykle – doktoryzowałem się nad tym, czy zabrać t-shirt zielony czy czerwony. No i ile ich tak w ogóle zabrać…
Udało się, dotarliśmy na dworzec. Na plecach „wory”, przytroczone kije, statyw, plecak ze sprzętem foto i jeszcze torba z laptopem, a nawet z dwoma. Nie dość, że nigdy wcześniej nie spędziłem tyle czasu w Alpach („rekord” – tydzień), to na dodatek nigdy tam nie jechałem pociągiem. Ale ta wyprawa już na etapie założeń miała być inna. Po pierwsze trzy tygodnie, po drugie co trzy dni pakujemy manatki i jedziemy w inny rejon Alp Austriackich. Wreszcie po trzecie – poruszamy się nie samochodem, nie samolotem ale pociągami, wymachując konduktorom przed nosem biletem InterRail Global Pass. I na koniec, po czwarte, każdego dnia spisujemy nasze wrażenie, dodajemy do tego zdjęcia i wrzucamy na bloga. Czemu nie, wszystkiego w życiu trzeba spróbować (no, może prawie wszystkiego…).
Jazda pociągiem ma to do siebie, że człowiek ma na wszystko czas. Poczytać, pogapić się za okno, połazić, żeby rozprostować nogi, posurfować w Internecie (karta internetowa A1 działa wyśmienicie!) no i w końcu popodziwiać i podumać. Zwłaszcza to ostatnie jakoś dobrze wychodzi w pociągu. Ania słodko sobie spała (zasypia po 15 minutach od wejścia do dowolnego pojazdu – z wyłączeniem roweru, i pewnie dlatego nigdy nie będziemy podróżować motocyklem), a ja zastanawiałem się, kiedy ostatnio byłem w Alpach latem. Taaaaak, kilka lat temu. Zdobywaliśmy Piz Buina. Nie, proszę Państwa, nie kosmetyk, górę 🙂 Piękny, wysoki na 3312 metrów n.p.m. szczyt w austriackim Vorarlbergu. Trochę wcześniej, letnią porą, w totalnej zadymce i śniegu po… pupę weszliśmy na Wildspitze 3768 m. n.p.m., drugi co do wysokości szczyt Austrii, najwyższy szczyt Tyrolu. A jeszcze wcześniej podziwiałem Tomka Oleksego, który na boulderach w dolinie Mölltal wprawiał w osłupienie austriacką kadrę wspinaczy, flashując drogę po drodze. Pamiętam krótki incydent na Drodze Orłów (taka austriacka Orla Perć, tyle, że ma 1500 km i 87 km sumy podejść) i to by było na tyle… Reszta moich doświadczeń to zima, zima, zima i narty, narty, narty. A tu proszę – lato i mnóstwo czasu.
Rozmyślania – rozmyślaniami, tymczasem pociąg wiózł nas na południowy zachód, dookoła zmieniała się sceneria – wyrosły góry, mijane stacyjki kolejowe zaczęły przybierać coraz bardziej malownicze formy – mini cacek architektonicznych i w końcu wylądowaliśmy w Schladming, w Styrii.
Styria to dziwny land. Kiedyś przeczytałem w jakimś przewodniku dowcip, że Austriacy… specjalnie ukrywają go przed turystami. Bo jeśli zapytasz Austriaka gdzie pojechać w góry – odpowie: do Tyrolu; jeśli zapytasz gdzie się dobrze bawić – zarekomenduje: w Wiedniu; a jeśli dopytasz o najlepsze miejsce do wypoczynku nad wodą – podpowie: to Salzkammergut, oczywiście! A Styria ma to wszystko w jednym miejscu, ale Austriacy chcą to zachować dla siebie! Niedoczekanie 🙂
Monika, z Ramsau Tourismusverband odebrała nas z rozkopanego do granic możliwości dworca w Schladming (miasteczko gruntownie przygotowuje się do Mistrzostw Świata w Narciarstwie Alpejskim w 2013 roku) i zawiozła do hotelu Almfrieden, położonego u podnóża majestatycznego masywu Dachsteinu, z pięknym widokiem na dolinę. Na dziś zaplanowaną mieliśmy krótka, zapoznawczą trasę. W zasadzie spacer. Tymczasem w hotelu czekała na nas niespodzianka, która nazywa się… Romantik Chalet. Cóż, nie wszystkie oryginalne nazwy nadają się do przedstawienia w oryginale ;). W tym przypadku jest to nowo oddany do użytku hotelowy budynek, w którym zachwyt nad panoramą z okna można połączyć z zachwytem nad klasą w jaką wykonano jego wnętrze. Yin i Yang. Dedykowany przede wszystkim parom, urządzony komfortowo i ze stylem, został naszym pierwszym, austriackim domem. Takiego rozpoczęcia naszych wakacji raczej się nie spodziewałem!
Ramsau to tak naprawdę kilka niewielkich osad, rozciągniętych na przestrzeni 18 km, położonych na płaskowyżu, około 400 m nad doliną Ennstal. Tutaj do stoków najwyższej góry Styrii – kultowego Dachsteinu przytuliły się domy wakacyjne, gospodarstwa i niewielkie hoteliki. Miasteczko nie przypomina typowych austriackich, górskich kurortów – brak tu konkretnego centrum, odległości pomiędzy domami są znacznie większe. Ale jest coś innego – sielski spokój, ogromne, zielone połacie pól i mnóstwo możliwość do aktywnego wypoczynku. Tuż nad miasteczkiem znajdziemy kolejne wywłaszczenie – poziom hal i pastwisk (1400 – 1900 m n.p.m.), gdzie spokojnie snują się od poranka do wieczora krowy i owce. Wyżej już tylko kondory, napisałby poeta – poziom lodowca Dachstein (ok. 2700 m. n.p.m.) to całoroczny teren narciarski, z czynnym cały rok snowparkiem i świetne miejsce do letnich spacerów w zimowej scenerii. Dla górskich wyjadaczy to przede wszystkim miejsce, gdzie mogą zmierzyć się ze słynnymi via ferratami. Bo właśnie tutaj, w 1843 roku powstała pierwsza via ferrata w Alpach, prowadząca na Hoher Dachstein (2995 m. n.p.m.). Dziś jest ich 14, wraz z niezliczonym trasami wspinaczkowymi przyciągają miłośników adrenaliny.
Pierwszego dnia dane jest nam jedynie posłuchać o wszystkich tych atrakcjach dla aktywnych, nasza przewodniczka zabiera nas bowiem na… szlak dla dzieci “Nature and environmental discovery trail”, na którym maluchy poznają środowisko naturalne okolicznych lasów. Cóż, mogłem się tego spodziewać, a wszystko przez Anię. Jest jedyną, dorosłą osobą, którą znam, proszoną o okazanie dowodu osobistego podczas pewnych, dość specyficznych zakupów :). Nic to, ruszamy na szlak, przed nami 3 godzinny spacer, który momentami zaskakuje nas solidnymi podejściami.
Od czasu do czasu zatrzymujemy się na „stacjach”, na których prezentowane są różne aspekty funkcjonowania ekosystemu, lasu, środowiska. Powiem tak: nigdy wcześniej nie widziałem ścieżki przyrodniczej przygotowanej z tak prostych materiałów w tak niesamowicie przemyślany i ciekawy sposób. Znając siebie, gdybym miał 10 lat chodziłbym tu codziennie.
Trasa opiera się na prostej zasadzie, którą niejedna mama wykorzystywała karmiąc swojego małego niejadka – „zjedz do końca zupkę, a na dnie talerza czeka cię niespodzianka”. Tutaj dzieci dostają intrygujące ale mądre pytania, zaś odpowiedzi na nie czekają kilkaset metrów dalej. Idą więc dalej, odkrywając kolejne niesamowitości. Rewelacyjne. Prawie się popłakaliśmy, gdy pod koniec szlaku dotarliśmy do… drewnianego komputera, stylizowanego na poczciwego PC-ta, na którym można było przeprowadzić test z wiedzy zdobytej na szlaku. Pomysłodawcy – gratuluję.
Z trasy wróciliśmy wieczorem. Po kolacji udaliśmy się do naszego romantycznego hotelu. I tak zakończył się nasz pierwszy dzień w Ramsau. Emocje nocnej jazdy pociągiem, atrakcje dnia sprawiły, że padliśmy jak muchy. Jutro idziemy na lodowiec Dachstein!
Ania&Piotrek
Ps. Mała zagadka: kogo Wam przypomina zielony “stwór” na tablicach, na zdjęciach powyżej? Dla ułatwienia dodam, że ma na imię Kali. Kto zgadnie? Rozwiązanie tej zagadki już wkrótce…