Pojechałem fotografować do Stanów. Chociaż wcale nie miałem na to ochoty.

Kiedyś, z dziesięć lat temu byłem na Florydzie, w Miami. Przypadkiem, bo lot do Gwatemali wymagał przystanku i nocowania w USA. Miami, chyba najmniej amerykańskie z amerykańskich miast zrobiło na mnie wrażenie głównie dzięki architekturze w stylu art deco (Miami Beach) i odlotowym „budkom” ratowników na plaży. Zobaczyłem, wróciłem i biernie czekałem, aż dziesięcioletnie wiza wklejona w paszport się skończy. Bo planów na kolejny wyjazd nie było. Po postu. Nie pociągał mnie amerykański sen, nie pociągały miasta, przyroda. Zawsze byłem na nie, zniechęcony popkulturowym obrazem Ameryki (tak na marginesie – zauważyliście, że mówimy Ameryka myśląc o USA? A co na to rdzenni mieszkańcy z Peru, Gwatemali, Tainowie z Kuby…) Zawsze był lepszy cel wyjazdu: a to Wietnam, a to Kuba, Islandia, Mali z Senegalem albo i Norwegia. Stany zostawiałem na bliżej nieokreśloną przyszłość. Emerytalną.

SPIS TREŚCI:
Wstęp
Zdjęcia z podróży i warunki fotografowania
Mapa miejsc
# CZĘŚĆ II – DROGĄ 66 W POSZUKIWANIU PRZYGODY – 100 ZDJĘĆ
# Informacje praktyczne –  jaki sprzęt fotograficzny zabrać, warunki podróżowania, przydatne aplikacje i mapy w podróży, ceny i jak je obniżyć (pojawi się w kolejnym wpisie)

Ale jak to w życiu wolnego od korporacyjno – okołobiurkowych zobowiązań człowieka bywa, jeden email i oferta za 1500 zł do USA (RT) zmieniły wszystko. Wyrobiłem nową wizę i z dwójką przyjaciół sprawdzonych w fotograficznych bojach pojechałem. Cel został wybrany: południowy zachód i dodatkowo kultowa Route 66, w jej najbardziej na zachód wysuniętym fragmencie. A precyzyjniej: te parki narodowe, które w niewiele ponad dwa tygodnie da się objechać, sprawdzić miejscówki, znaleźć zakwaterowanie i ułożyć logistykę przyszłego wyjazdu w ramach warsztatów fotograficznych. Nic na siłę, nic na złamanie karku. Tak spokojnie jak się da i w rozsądnych cenowo warunkach. Wyjazd został zaplanowany na maj, tak by uniknąć i tłumów turystów – bo to przed sezonem – załapać się na niższe ceny noclegów, i – co najważniejsze – nie dać się zasypać śniegiem. To ostatnie udało się jedynie połowicznie… Odwiedziliśmy kilka stanów: Kalifornię, Arizonę, Utah, Kolorado, Nevadę i Nowy Meksyk. 

Poranek w Bryce Canyon, temperatura poniżej zera. (fot. Krzyś Biały)

Poranek w Bryce Canyon, temperatura poniżej zera – ubrałem wszystko co miałem ze sobą.  (fot. Krzyś Biały)

Największym problemem z jakim musiałem się zmierzyć to pory dnia i odległości. Niestety, monumentalne krajobrazy prezentują się pięknie w określonych warunkach oświetleniowych (wschód, zachód słońca, błękitne i złote godziny). Tymczasem odległości z jednej miejscówki do drugiej były na tyle duże, że udawało się zawitać do maksymalnie dwóch punktów widokowych dziennie. Zakładając, że taki Wielki Kanion Colorado to przynajmniej 5-6 punktów widokowych wartych grzechu – sami widzicie jak wiele czasu potrzeba by zmierzyć się, fotograficznie, z urodą Południowego Zachodu USA.

Na trasę ruszyliśmy z Los Angeles, planując, że najbardziej na wschód wysuniętym jej fragmentem będzie Santa Fe. Z fotograficznego punktu widzenia nastawiałem się głównie na krajobrazy, jednocześnie pamiętając o kilku miejscach, z których miałbym szansę przywieźć nieco zdjęć ulicznych – w najbardziej ulubionej stylistyce mojej fotograficznej działalności. Wynajęliśmy samochód, oczywiście. Bez samochodu podróżowanie po USA nie ma najmniejszego sensu. No chyba, że ktoś ma mnóstwo czasu, ale wówczas mówimy o zupełnie innym wyjeździe. Zwykły sedan się sprawdził, ale gdybym miał jechać ponownie to zainwestowałbym w campera. Miałbym wówczas więcej szans na zdjęcia w miejscach, które nieco oddalone od cywilizacji dawałyby szansę na fotografowanie o różnych porach dnia i nocy. No ale coś za coś: albo komfort przebywania w plenerze – i co za tym idzie sporo więcej kasy do wydania – albo plan miejscówek, sprawdzanie dostępu do nich, światła, warunków bytowania i ciągłe dojazdy. Dlatego nie narzekam – wyjazd traktowałem całkowicie roboczo. Miał konkretny cel i ów cel w zasadzie udało mi się osiągnąć.

Jak się fotografuje w USA?

Bosko. Przyroda południowego zachodu jest obłędna, ludzie pomocni, serdeczni, chętni do rozmowy, ciekawi tak samo nas jak my ich. Tak, ludzie… To temat na osobną opowieść, bo właśnie ludzie i prowincja zrobiły na mnie największe wrażenie. Są fajni, bez zadęcia, otwarci, uśmiechnięci. Wchodzenie w dyskusje na stacji paliw, w barze, w kolejce w markecie czy w oczekiwaniu na słońce na jakiejś miejscówce to czysta przyjemność. Tak jak na samym początku nieco oszołomiła mnie przyroda– z jej przestrzenią, niebywale nieskończoną, dziewiczością, surowością i liryzmem – tak z czasem zrozumiałem, że to świetny kraj dla tych, których fascynuje człowiek. I biję się w pierś. Wrzucanie wszystkich „Amerykanów” do jednego worka – bo manipulowalni, megalomani, materialiści, fani broni i miłośnicy panowania nad światem – to nadużycie.

Liznąłem miejsca, w niespełna trzy tygodnie nie da się wiele poznać, na pewno nie da się… napisać książki (a takie trendy obecnie panują). Nie będę się więc silił na głębokie analizy tego, co pozostało z Amerykańskiego Snu. Za mało wiem, za mało rozumiem. Za mało widziałem. Za mało rozmawiałem z ludźmi. Może gdy pojadę znów, na dłużej? Powiem Wam, że nawet przeszła mi przez myśl perspektywa wyniesienia się gdzieś, w okolice Los Angeles. Może nie na dobre, może na jakiś czas. Kto wie?

Fotografowanie nad Horseshoe Bend. (fot. Krzyś Biały)

Fotografowanie nad Horseshoe Bend, wczesne popołudnie, temperatura powyżej 25 stopni na plusie! (fot. Krzyś Biały)

Miejscówki fotograficzne w parkach są przygotowane idealnie: najciekawsze punkty widokowe są duże, zabezpieczone, posiadają infrastrukturę komunalną, ale nie są też pozbawione wad: zatłoczone i nie zawsze pozwalające na fotografowanie z pominięciem brzydkiego, pierwszego planu (barierka, krzaki etc). Dlatego warto sprawdzić je wcześniej, jeszcze za dnia, a na zdjęcia przybywać na gotowe, zajmując najlepsze miejsce.

Tymczasem zerknijcie na zdjęcia z miejscówek, które odwiedziłem i na trasę przejazdu. Ku inspiracji. No i z zaproszeniem. Może w końcu zorganizuję w tej części USA warsztaty fotograficzne. Warto więc zapisać się na mój newsletter i śledzić aktualności. Zwłaszcza gdy ktoś miałby ochotę poznać tę część USA w moim towarzystwie. To pierwsza część poradnika. W kolejnych pokażę atrakcje Route 66 i dam nieco praktycznych rad dla podróżujących po USA.

Zdjęcia z podróży po Parkach Narodowych USA.

Kliknij w zdjęcie, powiększ, doczytaj opis. Czasem wrzucam tam coś ciekawego. Ale tylko czasem. 

1. Mojave National Preserve

Z Los Angeles, o których więcej napiszę (i pokażę) w drugiej części poradnika ruszyliśmy 15-tką w kierunku Barstow, a tam wjechaliśmy na historyczną Route 66. Jechaliśmy równolegle do 40-tki by w końcu odbić na północ, w kierunku Mojave National Preserve. Rezerwat to zamiennik dla tych, którzy nie mogę zaglądnąć do Joshua Tree National Park. Można tu znaleźć drzewa podobne do tych z Joshua czyli jukę krótkolistną (nazywaną drzewem Jozuego), nieco mniejszych rozmiarów. Ale równie malowniczo porastającą wzgórza i niziny. Do tego miejsca fotograficznie magiczne – jak chociażby Mojave Desert Lava Tube (zachodnia część parku). Miałem ochotę sfotografować pejzaż w stylu okładki płyty U2 (Joshua Tree), autorstwa Antona Corbijna, ale przegnała nas pogoda. Uciekaliśmy błyskawicznie – nadeszła burza, a trasa przez park była momentami szutrowa… Nasz sedanik mógł tego nie przeżyć. Miejsce na minimum dwa dni fotograficznych eksploracji. Mapa parku – kliknij

 

2. Bryce Canyon i w kierunku Moab

Minęliśmy Las Vegas (o tym w kolejnym wpisie) i  pojechaliśmy 15-tką w na północny wschód, mijając po drodze Valley of Fire State Park, Zion National Park. Skręciliśmy w widokową trasę numer 12 by dojechać nią do Bryce Canyon i dalej Capitol Reef National Park. Z konieczności mogliśmy wybrać tylko jedno miejsce na zdjęcia – padło na Bryce Canyon, chociaż Zion był zaraz na drugim miejscu. W Bryce przywitał nas chłód. Wschód słońca zaliczyliśmy ubierając na siebie wszystko co mieliśmy – temperatura spadła do minus pięciu i pojawił się szron. Z listy punktów widokowych zdecydowaliśmy się skupić na tych dookoła tzw. amfiteatru czyli doliny, na zboczach której powstały najpiękniejsze formy. Miejsce idealne 2-3 dni pobytu. 

3. Moab i parki w okolicy

Moab to miasto kultowe, szczególnie dla miłośników wyryp z napędem na cztery koła. Dla fotografów i odwiedzających – baza noclegowa. Pobliskie dwa parki  – Arches National Park i Canyonlands National Park były dla nas celem samym w sobie. To chyba moje ulubione miejsce na całej trasie. W pierwszej kolejności odwiedziliśmy Canyonlands National Park, wjeżdżając do niego od północy (51 km z Moab do Island in the Sky Visitor Center i do końca drogi, do ostatniego punktu widokowego dodatkowe 20). I tu pierwsze rozczarowanie podjętymi decyzjami: aby znaleźć miejscówki fotograficzne poza utartymi szlakami trzeba mieć auto z napędem na cztery koła – to idealny park do jazdy terenówką. W przeciwnym wypadku pozostają wyłącznie wyasfaltowane, popularne szlaki, często dość mocno oblegane. Warto też pamiętać, że położony jest na relatywnie dużej wysokości – jeździ się po płaskowyżu od 1800 do 2000 m n.p.m. W efekcie, majowe wieczory były dość chłodne, zaś poranki nawet mroźne. Odległości są spore, w samym parku, w ciągu dnia można wykręcić 300 km. Niestety nie mieliśmy czasu odwiedzić Dead Horsepoint Stat Park ani The Needles. Minimalny czas pobytu w parku to 4-5 dni. Mapa parku – kliknij

Na północ od Moab rozciąga się kultowy Arches National Park. Jest mniejszy, łatwiej dotrzeć tu do miejscówek, ale o wiele bardziej zatłoczony. Odwiedziliśmy dwie główne, fotograficzne atrakcje: The Windows Section, ze wspaniałymi łukami, tworzącymi okna i – na deser ikona – Delicate Arch, gdzie zachód słońca jest najważniejszym, towarzysko – fotograficznym wydarzeniem w parku. Ten ostatni jest bardzo, bardzo zatłoczony (rocznie zagląda tu 1.4 mln turystów), o zdjęcie bez postronnych osób w kadrze jest bardzo ciężko. Jest na to pewien sposób – trzeba czekać aż do końca. Bo wraz z zachodem słońca mnóstwo osób ucieka, licząc, że jeszcze w resztkach dziennego światła przejdą miejsca, które mogą niewprawnym nastręczyć nieco trudności. Warto więc wziąć czołówki i czekać aż do końca. Pod łukiem znaleźć można kilka miejsc do ustawienia aparatu, warto uważać, bo amfiteatralne misa na której gromadzą się i widzowie i fotografowie jest dość stroma. Można się zsunąć albo i stracić niedbale odłożone akcesoria. Dojście pod łuk to ok. 2.5 km w jedną stronę, miejscami dość stromo do góry. Leniwi mają do dyspozycji punkty widokowe: Lower i Upper Viewpoints.

The Windows Section to zupełnie inna para kaloszy. Samochodem podjeżdża się w zasadzie aż pod łuki, z parkingu prowadzą wygodne ścieżki do poszczególnych „windowsów”. Miejsce jest oczywiście zatłoczone, o zdjęcia bez ludzi dość trudno. No chyba, że o wschodzie słońca – park otwarty jest przez całą dobę. Ta część parku idealnie nadaje się do zdjęć panoramicznych, wówczas łatwiej zamknąć w kadrze kilka skalnych okien. Oczywiście to nie wszystko, żeby dobrze, fotograficznie wyeksplorować park, licząc na zdjęcia o poranku i popołudniem trzeba 3-4 dni. Mapa parku – kliknij

4. Monument Valley

Z Moab pojechaliśmy na południe drogą 191, potem na zachód 163, kierując się od razu do kolejnej, kultowej miejscówki – Monument Valley Navajo Tribal Park (ok. 150 mil z Moab). Po drodze zatrzymywaliśmy się na zdjęcia, przed samym parkiem by sfotografować typową panoramę skalnych „ostańców”. Do Visitor Center przybyliśmy późnym popołudniem i z miejsca ruszyliśmy na liczący 17 mil  szlak po punktach widokowych parku (MV Loop Drive, w sezonie czynna do godz. 18.00). Na trasie można zatrzymać się w wielu miejscach, ale najciekawszy widok rozpościera się z John Ford’s Viewpoint, gdzie prócz wspaniałej panoramy można sfotografować kowboja na koniu stojących samotnie na skale. I zrobiłbym to, gdyby jeździec był. Ale wyszedł. Wziąwszy pod uwagę, że dolina jest częścią amerykańskiej popkultury, że od 1925 roku nakręcono tu blisko 100 filmów – w większości westernów, które od zarania kowbojskiej kinematografii utrwalają jak najbardziej błędny mit samotnego – i  oczywiście białego – kowboja na koniu, przemierzającego bezkresne przestrzenie amerykańskiego interioru; tak więc wziąwszy to wszystko po uwagę fotografia „z koniem” byłaby piękną pamiątką. Ale się nie udało.

Zachód słońca próbowaliśmy uwiecznić z punktu widokowego niedaleko Visitor Center, po zakończeniu „objazdu” parku. W związku z banalnie prostym dostępem do parku fotografowaliśmy w dzikich tłumach fotografów. Ale na szczęście punkt widokowy jest położony w taki sposób, że nikt nikomu w kadr nie wchodzi.

Tak na marginesie fotograficznych dywagacji warto powiedzieć, że dolina ma dla Indian Navaho szczególne znaczenie. Odbywają się tu indiańskie ceremonie i inne obrzędy religijne. Myślę, że uczestnictwo w takich wydarzeniach byłoby ciekawsze od samego fotografowania krajobrazu. Mapa parku – kliknij. I jeszcze fajny schemat punktów widokowych – tutaj.

 

5. Antelope Canyon

Drogami 163, 160 i w końcu 98 dotarliśmy do miejscowości Page by zaplanować zdjęcia w dwóch miejscówkach: Antelope Canyon (Lake Powell Navajo Tribal Park – kolejny park Indian Navaho) i Horseshoe Bend na rzece Colorado. Zadanie było o tyle ułatwione – czasowo – że pierwsza atrakcja warta jest odwiedzenia około południa – godzinę po południu (warto sprawdzić kiedy słońce jest w zenicie), bo tylko wówczas można sfotografować słynne smugi światła w kanionie. Zaś zakole Colorado czyli Horseshoe Band najlepiej odwiedzić rano (wówczas cały jest oświetlony) albo o zachodzie słońca  – zakładając, że słońce znika za horyzontem w świetle kadru.

Sprawę utrudniał fakt, że Antelope Canyon to w zasadzie dwa miejsca, niemożliwe do odwiedzić jednym czasie. Podzieliliśmy się, a ja wylądowałem w Upper Antelope Canyon. Zapytacie: Lower czy Upper? Cóż, obydwa – jeśli ktoś ma czas. Wprawdzie oglądałem zdjęcia z Lower i uważam, że miejsce jest nieco ciekawsze fotograficznie, no ale… coś za coś.

Upper Antelope Canyon można zwiedzać na dwa sposoby – z wycieczką „zwykłą” i w ramach zorganizowanej, dwugodzinnej foto – wyprawy, ze statywami. Ta ostatnia kosztuje od 100 do 200 dolarów. Zwykłe wejście z aparatem (ale bez statywu! Zabronione.) to cena 58 dolarów. Cóż, kwoty dość kosmiczne. Ale tak jest we wszystkich parkach zarządzanych przez Indian. Czasami mam wrażenie, że w ten sposób próbują odzyskać to co zabrało im „amerykańskie czynienie sobie ziemi poddanej”. Ale to tylko i wyłącznie pobieżne przemyślenie. Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego tak jest, dlaczego ceny w parkach stanowych są śmiesznie niskie, zaś te „indiańskie” horrendalnie wysokie. Ktoś ma pomysł wykraczający poza zwykłe domysły?

Wróćmy do fotografowania. W kanionach panują dość trudne warunki – prócz tłumów, sprawiających, że dość ciężko o ujęcie bez ludzi –  powietrze jest dość mocno zakurzone. Warto uważać na sprzęt, a na pewno nie zmieniać w środku, w czasie spaceru obiektywów! Zasypanie matrycy kurzem – gwarantowane. Na dodatek całe to przejście jest dość dynamiczne – przewodnik czasem coś opowiada, ale najczęściej pogania by zrobić miejsca dla innych grup no i wspomnianych „fotowyprawowiczów”. Mapa parku – kliknij

 

6. Wielki Kanion Colorado

Z Page ruszyliśmy na południe drogą 89, by po ok. 80 km skręcić na zachód w drogę 64 i powoli szykować się na spotkanie z Wielkim Kanionem Colorado.  Na potrzeby zdjęć musiałem się zdecydować – południowa czy północna krawędź kanionu. Postawiłem karty na południową, posiłkując się opiniami z internetu – że może i zatłoczony ale zachody słońca urywają… są piękne! Powiem tyle – wszystko się zgadzało. Trasa samochodowa nazwana Desert View Drive prowadzi wzdłuż krawędzi kanionu, od punktu widokowego do kolejnego. Czasami podjeżdża tak blisko, że można nie wychodzić z samochodu. Kończy się (lub zaczyna, w zależności od miejsca wjazdu) w Grand Canyon Village. I tu pierwsza wpadka: nie zarezerwowałem  noclegu więc szanse na wschód słońca, nocne zdjęcia gwiazd i poranne zejście do kanionu spadły do zera. To jedyne miejsce gdzie na trasie warto zrobić rezerwację ze sporym wyprzedzeniem, albo zabrać ze sobą namiot i sprzęt biwakowy. Jest jeszcze kolejny problem – który punkt widokowy wybrać? Nie mieliśmy zbyt dużo czasu więc podzieliliśmy się na dwie grupy. Mnie przypadło fotografowanie z Yavapai Point w zachodniej części trasy, tuż przy wiosce.  Kris uderzył na zachodnie rubieże, wybierają przejazd bezpłatnym autobusem przez Hermit Road (prywatne auta nie mają tam wjazdu). Dobra rada – na punktach widokowych zajmijcie sobie miejsce przy barierce, rozłóżcie statyw i „fotografujcie” dobre 1.5 godziny przed zachodem słońca. Piszę „fotografujcie” bo zdarzają się osoby, które wcielają się w porządkowych i próbują usunąć od krawędzi punktu widokowego tych oczekujących na dobre światło. Na chwilę przed zachodem słońca raczej nie uda się wcisnąć i fotografować bez ludzi na pierwszym planie (co też może mieć swój urok). Mapa całej trasy przejazdu – kliknij, a tutaj szczegółowa z punktami widokowymi. 

Jak wygląda fotograficzny klimat miejsca możecie zobaczyć na filmie z mojej serii “60 sekund z podróży”. (Głosy na filmie pochodzą od polskich turystów)

 

7. Skamieniały Las

Już nocą opuszczaliśmy zatłoczony kanion, plując sobie w brodę, że nie mamy czasu by zejść do środka i zobaczyć tę wspaniałość z nieco innej perspektywy. Na pewno będę miał to w planie w czasie planowanych warsztatów fotograficznych. Tymczasem mknęliśmy na południe drogą 180 do Flagstaff (80 mil, jakieś 1.5 godziny jazdy) by na drugi dzień, po krótkim, porannym fotografowaniu w mieście ruszyć starą Road 66 na wschód, w kierunki skamieniałego lasu – Petrified Forest – zatrzymując się po drodze w co ciekawszych miejscówkach, związanych z kultową drogą.

Las, a precyzyjniej Park Narodowy Skamieniałego Lasu to liczne, chaotycznie rozrzucone po Pustyni Pstrej (o niej za chwilę), wielkie kłody drzew, w których drewno zastąpione zostało przez krzemionkę, czasem ametyst, tworząc strukturę do złudzenia przypominającą drewniany oryginał. Wiek niektórych sięga 200 mln lat. Fotogeniczność miejsca jest umiarkowana – chyba, że skupimy się na detalu, lub włączymy w kadr postaci, spacerujące dookoła. Uwaga: przy pniach wygrzewają się grzechotniki, mieliśmy małą przygodę z jednym osobnikiem. Warto patrzeć pod nogi. Cały czas. Mapa “lasu” i pustyni, o której niżej – kliknij

8. Painted Desert

Wspomniany las wchodzi w skład większego obszaru, nazywanego Painted Desert, a po naszemu Pstrą Pustynią. Nazwa sugeruje to co ma sugerować: miejsce jest kolorowe, kusi warstwami różnego rodzaju osadów sprawiających wrażenie, że zostały pomalowane ludzką ręką. To przeszłość geomorfologiczna i geologiczna odcisnęły swoje piętno, tworząc „dziw natury”, idealnie nadający się do fotografowania. Miejscówkę postanowiłem sfotografować tuż przed zachodem słońca. Prawie w ciszy, bez turystów, wybrałem drogę, na której biegając ze statywem można było pozmieniać nieco ujęcia i zróżnicować kadry.

„Malowana Pustynia” była ostatnim punktem trasy szlakiem parków narodowych Południowego Zachodu USA. Tak, wiem, wiem można było zobaczyć więcej, odwiedzić więcej. Cóż, z mojego punktu widzenia to co udało nam się sfotografować i tak przekroczyło granice fotograficznego rozsądku. Ale taki był zamysł – połączyć eksplorację nowego miejsca z przygotowaniem planu na fotowyprawę. Jeśli ktoś z Was był tu i ma pomysły jak trasę można jeszcze bardziej uatrakcyjnić – zapraszam do komentowania. I lajkowania, takoż!

A tymczasem biorę się do pisania kolejnych części tego mini poradnika: o tym co można zobaczyć i sfotografować po drodze, na Drodze – Matce, kultowej Route 66, i zestawu praktycznych informacji dla tych, którzy planowaliby zorganizować sobie taki przejazd samodzielnie. Kto nie chce przegapić – zapraszam, wystarczy zapisać się do newslettera – o, tutaj

Strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.