Stara śpiewka, słyszałem ją już tyle razy, że mam na tę okoliczność kilka tak zwanych standardowych tekstów. Mój charakter i rogata dusza każe mi wcisnąć jakiś kit, mówię więc, że to z negatywu, starym Nikonem F100 (faktycznie wciąż go mam!). Albo, że z komórki (wówczas pada stwierdzenie,  że pewnie Ajfon. Ta… Srajfon!).  Efekt zawsze ten sam: niedowierzanie. No bo przecie taką fotę to musiałeś jakimś mega drogim sprzętem. No musiałem. Pytanie co to znaczy drogi. Kosztowny czy drogi mi? Ta ostatnia opcja to zawsze prawda. Ze sprzętem fotograficznym czuję taki związek jak kierowca F1 z joystikami na kierownicy… czy jak to się tam nazywa. Jest przedłużeniem tego co w głowie, w sercu. Zwłaszcza, że jakiś czas temu nauczyłem się go, aparat, obsługiwać więc rzeczywiście dość swobodnie potrafię przenosić to co czuję na obraz. Przynajmniej takie mam wrażenie.

Jakiś czas temu, powiedzmy 20 lat temu, gdy zaczynałem przygodę z fotografowaniem, takie pytanie jak wyżej nawet sprawiało mi przyjemność. Fotograficzny neofita. Kochałem swojego Nikonika bardziej niż rodzinę. Był maszyną, dzięki której miałem zdobywać świat. Poza tym ja miałem Nikona, a koledzy z mojego towarzystwa jakieś badziewne Canony – sorry, ale Canon nie wyglądał kiedyś jak teraz, był po prostu obciachowy (o, taki 50E), Nikon zawsze miał piękną bryłę – albo małpki. Z czym do ludzi! Byłem więc dumny i z dumą opowiadałem jaki to on drogi, profesjonalny, jakie piękne zdjęcia robi. Nawet do głowy mi wówczas nie przyszło by zachwyt nad zdjęciami przekuć na zachwyt nad moją skromną osobą. Nagrodę zawsze dostawał aparat, a ja byłem z tego dumny. Z niego, znaczy się.

Z tamtych czasów wyrosłem jak z oglądania świerszczyków, podkradanych z szafki brata. Ja wyrosłem, wielu fotografujących wyrosło, ale jeszcze więcej osób tkwi w tych szczenięcych latach podglądactwa miast zająć się tym co – jeśli już przy erotyce jesteśmy – daje prawdziwą przyjemność i powód do dumy: uprawianie udanego seks. (Sam nie wiem czemu zszedłem na temat seksu, pewnie dla większej ilości klików).

Zamiast więc uprawiać sprzętowy onanizm (o, znów, a nie mówiłem!) wolę podniecać się czymś zupełnie innym. Czymś, co stanowi podstawę tego, że ktoś patrząc na moje (niektóre) zdjęcie mówi – Staaary, ale fota!. A na pytanie: jakim sprzętem… odpowiadam, że w ogóle bez sprzętu. Ja to zdjęcie zobaczyłem. Takie stwierdzenie wprowadza nieco konsternacji – spróbuj sam tak kiedyś odpowiedzieć. No bo jak to – zobaczyłem. No tak to. Zobaczyłem. Stanąłem i zobaczyłem. Cisza. – Ale czy ja też bym zobaczył? – dopytuje. – Tak, ale pod jednym warunkiem… Teraz cały jest oczekiwaniem. A ja kontempluję chwilę. W końcu odpowiadam – Pod warunkiem, że wiedziałbyś kiedy patrzeć, jak patrzeć, czym patrzeć. Tak, to trzy warunki, ale jedyne i koniecznie do tego by super fotę w końcu zrobić.

Jeżdżę na Islandię, co roku, a czasem dwa razy w roku. Latem i zimą. Kocham ten kraj, kocham jego surowość, nienawidzę tych chmar turystów, przewalających się przez główne atrakcje. Tak, to jest moment, kiedy możecie nazwać mnie hipokrytą. Bo przecież sam, co roku, albo i dwa razy w roku zabieram tam ludzi na warsztaty fotograficzne. Okej, zabieram. Ale nie autobus tylko 8 osób. OSIEM. Osiem to bardzo mała liczba. No więc jeżdżę i przyglądam się górom.

O, jak tej, na półwyspie Snaefellsnes. Mijam ją zazwyczaj ze dwa razy podczas każdego wyjazdu. Góra jak góra. Ale gdyby się jej bliżej przyjrzeć… Gdy pierwszy raz ją widziałem, latem, była zwykła, w zwykłym świetle zwykłego dnia. Ani ciekawa, ani nieciekawa. Miała jednak coś, co zwróciło moją uwagę: rzeźba. Pięknie urzeźbiona, z długimi liniami, z ostrymi grańkam. Założyłem 200 mm, spłaszczyłem perspektywę, pojawiła się niczym wielka, poryta bruzdami ściana, od ziemi – po niebo. Szybko wyjąłem komórkę i odpaliłem appke. Do głowy przyszła mi pewna myśl. Sprawdziłem gdzie wstaje słońce w styczniu. I o której. I już miałem plan na za pół roku.

Jakoś w połowie stycznia przygnałem tu z grupą warsztatowiczów. Jechaliśmy po ciemku. Po lodzie. Wschód słońca Bóg zaplanował tego dnia na 10.30. Dzięki Ci Boże za te drobne dary jak chociażby możliwość dłuższego snu! Było zimno, czekaliśmy aż w końcu pojawi się słońce. Ci, którzy stali obok nie do końca rozumieli mojego zafascynowania miejscem. Było ciemno, a nawet jak zaczęło szarzeć nic interesującego przed oczami się nie pojawiło. Uspokajałem, kazałem pociągnąć z piersiówki i czekać. Nigdy nie zapomnę ich min gdy pierwsze promienie słońca liznęły czubek góry. A potem ów delikatny płomień sunął w dół, “po twojej srebrnej sukni, aż tam” – jak śpiewa Grzesiek Kaźmierczak z Variete. (sorry, nie mogłem się powstrzymać!)

Wyglądało pięknie, ale nie byłem zaskoczony. Bo ja już widziałem to zdjęcie, częściowo, w wyobraźni. Widziałem jak miękki śnieg otula bruzdy, jak delikatny, majtkowy wręcz błękit nieba kontrastuje z delikatną, pomarańczowo – różową poświatą. Widziałem jak promienie porannego słońca wydobywają rysunek. Widziałem. Wystarczyło przyjechać i zrobić zdjęcie.

Kilka chwil wcześniej, 20 minut wcześniej, nim założyłem teleobiektyw, a słońce kryło się jeszcze za horyzontem,  szukałem innego planu. Wiedziałem, że te trawy, co to w lecie żyją sobie własnym życiem, ktoś w końcu skosi. Nie skosił. Padły pod naporem śniegu. Stworzyły fascynujące struktury na ziemi. Rytm, który pięknie wprowadzał w kadr. Założyłem 14 mm. Taaak, 14 pięknie korespondowało z moją wyobraźnią. 14 mm za 1300 zł. Najtańszy obiektyw jaki mam. Obiektyw kazał mi skupić się na pierwszym planie, przyciąć horyzont gdzieś u góry. Powiedział: wciągniesz widza w ten kadr, wchłoniesz…


To nie aparat robi zdjęcia. Wiem, oczywista oczywistość. Ale na Boga, przestań demonizować jego rolę. To głupie jak kwit na węgiel narzędzie, bez którego spokojnie możesz zobaczyć wszystko to, co fotografujesz. Aparat nie nauczy Cię patrzeć, widzieć, myśleć. Nie zastąpi tego, co w fotografii kluczowe: wyobraźni, praktyki, umiejętności analizy (nazywam to dekompozycją zdjęcia). Zamiast więc biec do sklepu po obiektyw – oglądaj zdjęcie, zastanawiaj się skąd pada światło, kiedy zostało wykonane ujęcie, z jakiej perspektywy patrzy fotograf? Zdjęcia są wychodzone, wyczekane, wy-planowane, wy-przemyślane. Wymyślone.

Możesz być 100 razy w jednym miejscu, jeśli jednak nie zaplanujesz wyjazdu, nie trafisz na odpowiednie warunki – nici z fotografowania. Będziesz mieć jedno z wielu, beznamiętnych, poprawnych technicznie  i pewnie super ostrych (Jezu, ostrość to kolejny demon onanistów sprzętowych… Rozprawię się z nim przy okazji kolejnego wpisu) zdjęć. I pretekst by pokochać Lightrooma, który – jak wiadomo – z byle zdjęcia zrobi cudo.

Islandia czarne plaże

To samo miejsce, dwa różne światy. Dwie różne pory dnia, odmienna pogoda, odmienne kolory i technika fotografowania.

Planuj więc zdjęcia. Oglądaj znane miejsca i myśl, główkuj – jak wyglądałyby w innym świetle, w innym czasie. I nie popadaj w skrajność fotografowania ciągle w tych samych warunkach. Ile można oglądać panoramek z zachodem słońca, fotek na długich czasach, mgieł nad rzeką i śladów gwiazd na niebie. No ze 3 razy. Przy dziesiątym można mieć wymioty.

Rusz głową. To najlepszy sposób na dobre zdjęcia. A aparat? Cóż, to tylko przedłużenie… ok, stop, koniec z erotyką w tym wpisie!

Islandia na czarnej plaży

ps. 1 – A gdybyś pytał jakim sprzętem? Voila: Nikon D610, statyw Fotopro MGA-684N+ z głowicą kulową FPH-62Q, Zbliżenie: Nikkor 70 -200, czas 1/320 sec, ISO 200, f/5.6. Szeroki kadr: Samyang 14 mm, czas 1/20 sec, ISO 200, f/9.0

ps. 2 – W styczniu znów będę pod tą góra. I w lipcu. Chcesz jechać – kliknij, przeczytaj, napisz do mnie.

 

Strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.