Zaraz po śniadaniu, korzystając z dobrej pogody, Michaela zabrała nas nad jezioro. Wreszcie, za dnia, mogliśmy przyjrzeć się wodzie i zweryfikować opowieści naszej przewodniczki. Woda rzeczywiście była ciepła, rzeczywiście czysta jak łza. Oficjalnie można ją pić – spełnia wszelkie standardy wody pitnej. Chociaż nie próbowałem – sprawia wrażenie takiej, co to można ją zabutelkować, przykleić nalepkę „Millstater Mineralwasser” i sprzedawać. Korzystając z chwilki czasu strzeliłem dziewczynom wykład na temat jezior i opowiedziałem, że to polodowcowe jezioro swoją czystość zawdzięcza dwóm czynnikom – stałemu dostępowi do ultra czystej wody z okolicznych potoków, spływających ze stoków i małej zawartości substancji organicznych (odżywczych), które normalnie powodują zmętnienie wody. Jeszcze z czasów studiów pamiętałem, że takie jeziora są charakterystyczne dla młodych, polodowcowych terenów. Alpy to właśnie taki obszar – jak i zresztą Tatry, gdzie tego typu oligotroficznych jezior występuje całkiem sporo, np. Morskie Oko i Czarny Staw.

_PTR2956-01

Kiedy tak stałem i mądrzyłem się Michaela daje znać, że za chwilę wypływamy. Szczerze mówić byłem przekonany, że podpłynie niewielki stateczek, których mnóstwo każdego dnia przecinało wodę jeziora w tę i z powrotem. Tymczasem pojawił się miły pan, który…. zapytał czy każdy z nas chce płynąć sam czy może podzielimy się na dwie łodzie. Okazało się, że nasza planowana wycieczka po jeziorze odbędzie się łodziami wiosłowymi. Ania wskoczyła do łódki Michaeli (chyba mi nie w tej kwestii nie ufa), a ja wpakowałem się z całym sprzętem fotograficznym na osobną jednostkę. – Będzie wesoło pomyślałem, gdy łódka pierwszy raz zachybotała. W głowie miałem tylko słowa, które zawsze powtarzam na kursach fotograficznych: nigdy nie wsiadajcie na łódkę z niezabezpieczonym wodoodpornymi pokrowcami sprzętem fotograficznym. A teraz sam, jak łoś pakuję się bez jakichkolwiek worków…

Mapa miejsc, które odwiedziliśmy, uzupełniana na bieżąco.

Nic to, trzeba będzie uważać. Dziewczyny były już kawałek przede mną, kiedy koordynacja dwóch wioseł, aparatu na szyi i kierunku płynięcia mniej więcej zgrały się w jedno i zacząłem czuć, że kontroluję to gdzie i jak płynę. Płynę więc i modlę się, żeby nie zaczęło wiać i falować. Żeby nie przepłynął jakiś statek i nie wzburzył wody, żeby nie wiało, żeby nie falowało, żeby łódka nie zaczęła przeciekać, w końcu, żeby nie pojawił się jakiś potwór z dna jeziora. Bo każde jezioro ma swojego potwora, niezależnie od tego co mówią naukowcy. Michaela musiała zauważyć, że coś jest nie tak, bo nieco przybliżyła się do mnie i zaczęła instruować jak używać wioseł. A łódka, podobna do gondoli tylko o połowę krótsza, przy każdym niesymetrycznym pociągnięciu chybotała się zdradliwie. Przez głowę przeszło mi pytanie – co ratować pierwsze: aparat na szyi czy plecak z obiektywami, komórką, portfelem… Po kilkunastu minutach było już w miarę okej, wyprzedziłem panie i powoli zbliżałem się do drugiego brzegu. Jak wcześniej zaznaczyła Michaela – mieliśmy dopłynąć do ostatniego domu po przeciwnej stronie. Oglądałem się za siebie i zauważyłem jakąś panią na piętrze domu, na tarasie. Myła szczoteczką ząbki, pomachała mi, chyba z sympatią. Nie udało mi się odwzajemnić gestu, odłożenie wioseł było zbyt skomplikowanym przedsięwzięciem.

Dziewczyny zbliżyły się nieco, ruszyliśmy wzdłuż brzegu, w kierunku najbardziej dzikiego fragmentu jeziora. Rzeczywiście, było dziko – połamane drzewa, wielkie konary, głazy. W kilku miejscach widać było, że ta dzicz to ulubione miejsce lokalnych randkowiczów – pojawiły się niewielkie, pewnie przywiezione tu wodą ławeczki. Panie słodko gaworzyły sobie o tematach… matrymonialnych. Że tutaj są hotele z sieci romantic hotels, że kolacje we dwoje na środku jeziora organizują, że śluby na wyspie ognia… Cóż, na wszelki wypadek nie włączałem się do rozmowy. Powoli oddalaliśmy się od brzegu, skręcając ponownie na otwarte wody i w kierunku przystani, z której wyruszyliśmy. Ania przesiadła się do wioseł, więc miałem sposobność nieco się ponabijać. Było jak zwykle wesoło, kilka razy o mało co nie zderzyliśmy się łodziami. Po mniej więcej godzinie byliśmy z powrotem. Michaela zaproponowała kawę, a my jak zwykle nie odmówiliśmy. Usiedliśmy w niewielkiej kawiarni tuż obok dawnego monastyru, zamienionego obecnie na hotel, nasza przewodniczka opowiadała nam co nieco o jeziorze. Już w pierwszym dniu okazało się, że to miejsce jest wręcz wymarzone dla wszystkich miłośników aktywności. Dookoła jeziora biegnie trasa rowerowa o długości ok. 28 km, częściowo po asfaltowych ścieżkach rowerowych, częściowo pofałdowanym terenem południowego brzegu. Najlepsi pokonują tę trasę w ok. 2 godziny, dla przeciętnego rowerzysty, który ma ochotę i zatrzymać się i zrobić zdjęcie i chwilę odpocząć – wydłuża się do 4 godzin. Jadąc ze Spittal widziałem samochody z przyczepami pełnymi kajaków górskich – okazuje się, że pobliskie rzeki świetnie nadają się do kajaków, są wymagające i dość urozmaicone, a co najważniejsze – jest u sporo miejsca, tuż obok rzeki, żeby pozostawić samochód, wypakować sprzęt i rzucić na wodę. Byliśmy nieco zaskoczeni, kiedy Michaela opowiedziała nam, że nad jeziorem funkcjonuje kilka niewielkich centrów nurkowych. Wprawdzie jezioro jest czyste jak łza, ale pod warstwą 7-10 metrów wody bardzo zimne, stąd na nurkowanie mogą sobie pozwolić tylko ci, którzy są za pan brat z suchymi skafandrami. Oj, szkoda, że nie mamy więcej czasu… Dzień wcześniej, kiedy wracaliśmy z trekkingu, Michaela zabrała nas na lody, tuż obok campingu i plaży na wschodnim krańcu jeziora, w miejscowości Döbriach (nad jeziorem położone jest osiem miejscowości). Lody były przepyszne i wielkie, zaś na plaży mogliśmy podglądać wakeboarderów, którzy wyczyniali prawdziwe cuda, sunąć po wodzie, na desce, za rozpędzoną motorówką. W sezonie camping z piaszczystą plażą i łagodnym zejściem do wody jest popularnym miejscem szczególnie dla rodzin z dziećmi – jest tu bardzo bezpiecznie. Tuż obok funkcjonuje szkoła windsurfingu, gromadząca już nie dzieci ale nieco starszą młodzież. Jest więc dość wesoło 🙂

Ruszyliśmy dalej, w planach mieliśmy punkt programu, który szczerze mówiąc jakoś szczególnie mnie nie przekonywał – Museum für Volkskultur w Spittal. Michaela twierdziła jednak, że nie będziemy się nudzić, więc pojechaliśmy. Na pierwszy ogień poszła „Kärnten Panorama”. I powiem wam, że gdyby to muzeum kończyło się na tej atrakcji byłbym usatysfakcjonowany. Wyobraźcie sobie wielkie zdjęcie satelitarne Karyntii w skali 1:10 000 (1 cm = 100 metrów), przyklejone do podłogi. W ten sposób przygotowaną Karyntię można oglądać z zainstalowanego dookoła pomieszczenia balkonu lub… spacerując bezpośrednio po zdjęciu w lodenowych papciach! Do tego można użyć specjalnej lupy żeby z bliska przyjrzeć się wybranym miejscom. I takim oto sposobem w 15 minut zwiedziliśmy całą Karyntię – najwyższe szczyty, jeziora, miasta, doliny, a w wybranych miejscach, ze specjalnej, zawieszonej nad mapą tubki można było posłuchać komentarza lektora. Zabawy było co niemiara, żal, że u nas rzadko kiedy wpada się na tak proste pomysły. Na panoramie się jednak nie skończyło, blisko godzinę wałęsaliśmy się po muzeum, które okazało się skansenem, w którym zgromadzono totalną ilość eksponatów związanych z kulturą, historią i życiem codziennym mieszkańców Karyntii. Z tą różnicą, że zamiast wieszać je w gabloty odtworzono oryginalne pomieszczenia, klasy szkolne, wnętrza młynów, fabryk, zajazdów, pralnie, stodoły etc. A ilość zgromadzonych przedmiotów i detali jest wręcz porażająca.

_PTR3016-01

_PTR3037-01

_PTR3025-01

_PTR3072-01

Idąc za ciosem pojechaliśmy więc do Dobriach, odwiedzić jeszcze jedno interesujące miejsce – Sagamundo. Gdy piszę ten tekst i zastanawiam się jak wytłumaczyć co to jest Sagamundo mam dylemat. Cóż – „saga” pochodzi od sag, czyli opowieści. „Mundo” – od ziemi (świata). Sagamundo to miejsce, gdzie można poznać legendy i baśnie z regionu Alp i Adriatyku, na dodatek dowiedzieć się jaka był ich geneza. Jednak miejsce ani odrobinę nie przypomina Biblioteki Jagiellońskiej. Pełne jest instalacji, rzeźb, dziwnych zakamarków, w których odtwarzane są obrazy i dźwięki. Nie można nazwać tego ani muzeum ani wystawą. To „coś” jest na tyle oryginalne, że jeśli będziecie jechać na Milltaler See musicie tu koniecznie zaglądnąć.

_PTR2876-01

Ania&Piotr

Strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.